Pireneje 2015 cz11 Andora

Brak drzwi w mojej cabanie nie okazał się wielkim problemem. Spało mi się bez nich dobrze ( lubię świeże powietrze), a moje mokre rzeczy spokojnie wyschły. Pomimo złej prognozy tradycyjnie wstał piękny dzień. Przestało mnie to nawet dziwić, zastanawiałam się tylko, o której dorwie mnie andorska burza. Francuskie pojawiały się dopiero wieczorem, ale tutaj kto wie…

Czekało mnie dość długie podejście pod wyciągami. Nic fascynującego, ale postanowiłam się nim cieszyć i już. Udało mi się nawet zrobić troszkę zdjęć. Wyciągi wcale nie były brzydkie, niektóre wyglądały interesująco. Zbocza porosły białymi kwiatkami. Szłam przez nie aż do końca zygzakowatej drogi- przy ujściu dziwnego tunelu. Zajrzałam z ciekawości. Wewnątrz był pomost i szereg wysokich na półtora- dwa metry lodowych sopli.  Grota musi być fascynująca zimą.

Wyżej zaczął się śnieg, a znaki znikły. Nie martwiłam się. Szłam już tą trasą, ścieżka prowadzi wprost na przełęcz. Druga, południowa strona już  zielona. W zasadzie kolorowa- pełna kwiatów.

Stawy Angonella częściowo rozmarzły. Dolina -słoneczna i piękna. Zejście wzdłuż rzeki częściowo pod śniegiem, ale dzięki temu prostsze i szybsze. Nie dochodząc do schronu Angonella znalazłam skrót do podchodzącego na przeciwległe zbocze szlaku. Dobrze mi się nim szło. Kolorowe znaki GRP były nieźle widoczne nawet w miejscach gdzie leżał śnieg. Burzowa chmura wyjrzała zza grani już koło południa, ale zaczęło padać dopiero o drugiej. Tak jak poprzedniego dnia z nadal błękitnego nieba gruchnął solidny i bardzo bliski grzmot, a ponieważ siedziałam na grani (podziwiając zabawną zygzakowatą drogę) zerwałam się i zbiegłam najszybciej jak umiałam. Znów uderzyło gdzieś blisko. Postanowiłam schować się w niedalekim (na mapie) schronie les Fonts, ale dojście tam zajęło mi chyba ze dwie godziny. Nie ma skrótu. Ścieżka zeszła do samotnej farmy- Bordes dels Prats Nous i znów podeszła ociekającym i gęstym lasem. Mokre łąki były pełne narcyzów, po lesie snuły się mgły. Podejście do schronu jest dobrze oznakowane, ścieżka nie zgadza się z mapą, ale nietrudno ją znaleźć.  Widać żółte kropki nic wydeptanego. To chyba niezbyt popularne miejsce. Ładna trasa z widokiem na dolinę Valiry i daleką grań Pic de Nere. Piękny widok jest też ze schroniska. Nocą przez chmury i deszcz przebijały się światła Arcalis i Andorra la Vella. Co jakiś czas widziałam jadący szosą samochód. Deszcz usypiająco bębnił w dach. Było wilgotno i zimno.

Share

Pireneje czerwiec 15 cz10-Col de Albeille

To miał być nasz ostatni wspólny dzień. W zasadzie byłam z siebie dumna. Mój pokrętny, przekraczający kilka grani plan chyba się udał. Przed nami już tylko kilkaset metrów podejścia i nie widziana od tygodnia Andora.

Nocą padało. Trawy były mokre, strumyki wezbrane. Niebo początkowo sine, ale szybko pojawiły się w nim błękitne dziury. Wyszliśmy żółto znakowaną ścieżką (z tego miejsca można było jeszcze odejść na GR) wiodącą wprost na Col de Albeille. Bardzo możliwe, że fajnie byłoby wrócić na bardziej popularny szlak i przejść obok Etang Fourcat, ale bałam się że nie znajdziemy potem przejścia. Już na 2000 metrów, troszkę wyżej niż nasz biwak zaczynał się śnieg. Jeziorka jeszcze nie rozmarzły, niektóre ledwo było widać w otaczającej wszytsko bieli. Znikło też oznakowanie szlaku, ale zasadzie nie mieliśmy orientacyjnych problemów, poza jednym miejscem gdzie słabo widoczny ślad naszego poprzednika wszedł w stromy, na dole oberwany trawers i niestety musieliśmy zejść. Śnieg był zbyt miękki. Na stromiźnie buty wyjeżdżały, raki okazały się jeszcze gorsze. Rozbijały śniegową kaszę i nie trzymały prawie wcale. Po prostu zbyt stromo. Obejście nie było długie, a nad stawem znaleźliśmy szlak. Możliwe, że wcale nie trzeba było trawersować.

Dalej też sobie poradziliśmy chociaż szlak znów znikł i dla odmiany pojawiła się mgła. Col de Albeille jest jedyną przełęczą wyglądającą na przechodnią w tej okolicy. Pod samą granią śnieg już stopniał i znaleźliśmy szlakowy znak. Tym razem biało czerwony, być może biegnący od Etang Fourcat. Zejście wyglądało na bardzo strome, ale nasz poprzednik najwyraźniej zszedł… Rzeczywiście nie było źle, chociaż nie powiem, że bez adrenaliny. Co jakiś czas pod miękkim śniegiem trafiał się lód, na trasie ewentualnego zjazdu tkwiły raczej nieprzyjemne w dotyku skały… Schodziłam powoli omijając co się tylko da. Troszkę to pewnie zajęło. Kiedy dotarliśmy do trawek pięknie zaświeciło słońce więc zatrzymaliśmy się na chwilkę, żeby zjeść. Już bez pośpiechu. Jakoś przegapiliśmy moment kiedy znad grani wychyliła się ścigająca nas od kilku dni chmura. Ruszyliśmy w dół pod zsiniałym nagle niebem ubrani w peleryny i gotowi na nieunikniony deszcz. Chmura jakby się troszkę zawahała, Jose odwrócił się i z nią pogadał… a dalej już wiecie. Trafił w nas piorun.

Mokrzy i nieco wstrząśnięci (ale niezmieszani:)) zeszliśmy do restauracji przy wyciągach zwiedzając po drodze (zdecydowanie niechcący) wszystkie jeziorka Tristaina. Długi kawał szliśmy granią wśród potworniej ulewy i burzy. Głupio, ale jakoś nie wpadliśmy na inny pomysł. W teoretycznie zamkniętej restauracji świeciły się jakieś światła, więc obeszliśmy ją w kółko i znaleźliśmy otwarte drzwi. W środku była duńska wycieczka. My też dostaliśmy kawę i posiedzieliśmy troszkę żeby wyschnąć. Potem wycieczka wpakowała się do swojego autobusu, a restaurację zamknięto. Jose podjechał pod drzwi samochodem, załadowaliśmy wszystkie graty i przenieśliśmy się do pobliskiej cabany- chyba zbudowanej jako muzeum. Nie najgorszej, chociaż bez normalnych drzwi. Tylko z kratą.

Pomyśleliśmy. Doszliśmy do wniosku, że nic nam nie jest, Jose widział już znacznie lepiej i mógł prowadzić. Zastanawiałam się czy nie warto by jeszcze zjechać do sklepu, ale nie chciałam zawracać mu głowy. Odjechał do Saragossy na chwilkę przed kolejnym deszczem, a ja nie mając nic do roboty przesiedziałam popołudnie w muzealnej cabanie. Rozjaśniło się dopiero o zmroku. W międzyczasie wpadłam w błoto fotografując kwiaty i odwiedziło mnie dwóch zmotoryzowanych panów- też szukali miejsca na biwak. Skłamałam, że kolega pojechał po zakupy i zaraz wróci. Troszkę się zawsze czuję nieswojo w bliskości ludzi. Bez nich góry wydają mi się całkiem bezpieczne, z nimi wiadomo… różnie to bywa.

PS: Łażąc w klapkach po mokrym zboczu, w krótkiej przerwie pomiędzy jedną, a drugą ulewą pośliznęłam i wpadłam do błota, nieszczęśliwie ubrana w ostatnie suche rzeczy. Resztę zmoczyła mi wcześniej burza. Początkowo się bardzo zmartwiłam. Nic nie schło. Peleryna nawet nie ociekła. Wilgotność pewnie 100%. Okazało się jednak, że legginsy wyschły na mnie niemal za chwilkę, a rozwieszona bluza z powerstretchu do rana. Spodnie Vetti przy okazji uprałam. Należało im się. Wyschły rano, więc też nie czekałam długo. Najdziwniej zachowała się kurtka puchowa. Otarłam z niej błoto ręcznikiem. Troszkę nim wysuszyłam. Na szczęście mokry był tylko kawałeczek dołu. Nasiąkły puch wrócił do siebie już pod wieczór, błoto odpadło i w sumie nic się nie stało.

Błoto z powerstretchu też znikło samo, ale dopiero koło południa:)

Share
Translate »