Perpignan

Za każdym razem kiedy po drodze w góry zdarza mi się okazja zobaczenia  nieznanego mi jeszcze miasta czuję dreszczyk emocji. Nie dlatego, że lubię zwiedzać. Wcale nie. Miasta są dla mnie pułapkami, labiryntem, ciasnotą, nie chciałabym w nich długo siedzieć i te kilka godzin, które bez trudu udaje się wygospodarować gdzieś po drodze wystarcza mi w zupełności. Niewiele wymagam od tych przesiadkowych miast. Zwykle chcę kupić gaz, połazić po zabytkowych centrach, wejść do jakiegoś muzeum, obejrzeć mapy. Poczuć charakter. Mam wrażenie, że w jakiś sposób jestem to winna (nie wiem nawet komu?) korzystając ze stworzonej przez wieki cywilizacji, choćby dróg, autobusów czy sklepów. Niemal namacalnie czuję ciężar historii kształtującej odwiedzane potem dzikie tereny. Stulecia różnych wpływów, wojny, migracje, mody.

Tym razem postanowiłam zobaczyć Perpignan. Od lat było dla mnie tylko punktem na mapie i końcowym przystankiem autobusu- intrygującego, bo prawie darmowego (za 1 euro). Studiując połączenia z lotniska w Gironie znalazłam kurs do Perpignan (linii Barcelona Bus). Kosztował 16 euro, co w połączeniu z 1 euro – potrzebnym żeby wydostać się w góry dawało  korzystną kwotę- chyba najtańszy dojazd z Girony w Pireneje.

Ta trasa miała też dodatkową zaletę, pozwoliła mi obejrzeć (tylko przez okno, ale jednak) ostatni nieznany mi fragment Pirenejów- wschodni, opadający do morza kraniec gór. Skaliste, porośnięte kolcami pagóry prażone bezlitosnym słońcem. Nie wydały mi się bardzo ciekawe, sam przejazd był jednak interesujący. Otóż byłam jedynym pasażerem i na mój widok kierowca aż jęknął… Prawdopodobnie ten kurs zwykle wcale się nie odbywa, więc gdybyście chcieli wrócić nim z Perpignan lepiej zróbcie wcześniej rezerwację. Przewiezienie wielkim autobusem tylko mnie 120 km po płatnych autostradach, do tego za granicę było chyba skrajnie nierentowne, poszło za to wyjątkowo szybko. Kierowca wysadził mnie w centrum wcale nie na przystanku i natychmiast zawrócił.  Znalazłam dworzec jednoeurowych autobusów- są strzałki z dworca kolejowego, zabrałam rozkład i kierując się znakami odszukałam informację turystyczną (po drugiej stronie dworca SNCF ok 1 km prosto wysadzoną palmami ulicą). Przyjazne, wygodne miejsce. Wyposażona w plan miasta z zaznaczonymi zabytkami połaziłam sobie po starym centrum (bardzo ładne), a na koniec zmęczyłam okrutnie poszukując ulokowanych na odległych przedmieściach sportowych supermarketów. W Intersporcie był tylko 100g gaz. Wzięłam tę malutką butlę, bo nie miałam już siły szukać, a gaz w zasadzie potrzebny mi był tylko na pierwsze 3 dni. Jose, z którym się umówiłam na kolejny tydzień miał kupione półkilowe kartusze.  Spocona jak mops pobiegłam do miejskiego autobusu, który jednak z powodu tłoku i upału jechał wolniej niż się spodziewałam w związku z czym upatrzony wcześniej autobus do Porta zdążył mi uciec. Kolejny był za półtorej godziny i zgodnie z rozkładem nie powinien był wcale stanąć w Porta tylko wjechać bez zatrzymania do Porta de Puymorens- stacji narciarskiej na samej górze… w rzeczywistości stanął gdzie chciałam i podobnie jak ten do Perpignan nie wjeżdżając na swoją końcową stację natychmiast zawrócił. Dalej już nikt nie jechał. Lało jak z cebra, grzmiało… po prostu koniec świata!

Perpignan to miasto 3 godzinne. Tyle wystarczy żeby zwiedzić katedrę i cytadelę, połazić po zabytkowych uliczkach, popatrzyć na rzeźby i pomniki. Charakterem i kolorystyką nieco przypomina Gironę- nic dziwnego, podobnie jak ona jest katalońskie. Tę katalońskość widać na każdym kroku. I na ulicach, i na ołtarzu w kościele, i na wielu prywatnych domach wisiały żółto-czerwone flagi, a w ulotce opisującej zabytki można było wyczytać między innymi, że figurką Matki Boskiej spaskudzono 12 wieczne wiezienie w 15-tym wieku podczas okupacji francuskiej… Kto by pomyślał, że jesteśmy we Francji! Ludzie rozmawiają tam w obu językach (często nawet je mieszając) i już po chwili, kiedy zblednie pierwsze wrażenie natłoku ostentacyjnych katalońskich flag czuje się też francuski charakter – podobieństwo do starych śródziemnomorskich twierdz takich jak Antibes czy Sant Tropez, rozweselonych jednak szalonymi katalońskimi kolorami, spalonym pomarańczem, złocistym, czerwonym. Luźniejszych, bardziej otwartych. Ładne, czyste i urozmaicone miasto. Po katalońsku nazywa się Perpinya. Cieszę się, że je zobaczyłam. Niestety nie leży nad morzem… :(

 

Share

wiosenne burze

Hej, wróciłam wczoraj. Muszę się pozbierać  (i rozpakować:)), ale tak szybciutko krótkie podsumowanie. Byłam blisko miejsc, o których pisałam Wam w listopadzie i  w kwietniu/maju. Ten powrót w dobrze znany rejon wywołał niezwykłe wrażenie ciągłości. Tak jakbym wcale nie wyjeżdżała z gór. Widziałam czereśnie przebarwione na piękny pomarańcz, potem bezlistne, przysypane pierwszym śniegiem, widziałam jak kwitły i zrzucały płatki, a teraz obrosły owocami. Rośliny, które przed miesiącem dopiero miały pąki pięknie rozkwitły, a te wczesnowiosenne zdążyły już wyprodukować nasiona. Wiosna przesunęła się o kilkaset metrów w górę, ale wiele stawów wciąż jeszcze pokrywa lód, a w zacienionych, wysoko położonych miejscach leży głęboki śnieg.

Pogoda trafiła mi się typowo czerwcowa. Codziennie kręciła się gdzieś burza, na horyzoncie tworzyły się piętrowe chmury, gdzieś tam błyskało i grzmiało. Czasem pokropiło, kilka razy zlało, a na koniec ostatniego dnia, który spędziłam z Jose trafił w nas piorun. Przeszliśmy już przez granicę Andory. Ścigająca nas od tygodnia chmura została za granią, a my wyluzowani po trudnym, stromym i zaśnieżonym zejściu zbiegaliśmy sobie spokojnie w dół cyrku Tristaina na parking gdzie Jose zostawił samochód.

Nie wiem nawet kiedy niebo zasnuło się szaroburymi chmurskami, a gdzieś za nami zagrzmiało. Jose odwrócił się, wycelował w burzę aparat i powiedział- żegnaj francuska chmuro już nam nic nie zrobisz, jesteśmy za granicą. W tym momencie gruchnęło. Żadne z nas nie zauważyło błysku, tylko huk. Coś mocno uderzyło mnie w głowę. Jose wrzasnął- siadaj- i padł. Potem masował ręce, pluł… On też dostał uderzenie w głowę, a poza nim, być może dlatego, że trzymał w gołej dłoni metalowe kijki, a w drugiej aparat, zdrętwiały mu mocno palce, szumiało w uszach, błyskało w oczach, a w ustach pojawił się dziwny smak. Byliśmy kilka metrów do siebie, po dwóch stronach niewielkiej rzeczki, na szczęście dobrze zaizolowani od podłoża (grube zimowe buty) i susi. Poczekaliśmy chwilkę, ale burza zawiesiła się na Pic de Tristaina i nic się nie działo. Zanim zeszliśmy na parking grzmoty wróciły i zmoczył nas ulewny deszcz. Francuska chmura pokonała główną grań, ale nam już nic nie zrobiła. Gwizdanie w uszach ustąpiło po kilku godzinach. Jose pojechał do Saragossy, a ja zostałam sama na parę następnych dni. Nic mi zupełnie nie jest. Mój aparat i telefon działają, czuję się mniej więcej normalnie. Jose mówi, że widzi i słyszy znacznie lepiej niż przed piorunem, i jest ze wszystkiego wyjątkowo zadowolony… Trochę mnie to przeraża, ale mam nadzieję, że to nic poważnego. Jego telefon i aparat padły, ale być może da się uratować zdjęcia.

Chmurę oczywiście przeprosiliśmy… To chyba nic osobistego. Po prostu robiła swoje.

PS: pozdrawiam serdecznie wszystkich, którzy wpadli na nasze wczorajsze spotkanie w warszawskim Sklepie Podróżnika. Bardzo mi było miło Was spotkać. Dzięki!

Share
Translate »