Tych wszystkich, którzy kiedykolwiek byli w Saint Nicolas de Bujareuelo ten widok pewnie zaskoczy- parking zwykle mieszczący dziesiątki samochodów zupełnie pusty!
Niespodzianka nawet dla nas- zapowiadał się piękny dzień… prognoza zła, ale nie sposób było w nią wierzyć. Niebo błękitne i czyste, nie czuliśmy wiatru, wokół cisza i trzaskający mróz.
Zdecydowaliśmy się zostawić samochód w Hiszpanii i przejść do Gavarnie przez Puerto de Bernatuero- nietrudną przełęcz, którą przekracza HRP. Jose znał ją z lata, ja jeszcze tam nigdy nie byłam. Podejście biegnie początkowo razem z szeroką i dobrze oznakowaną ścieżką na Puerto Bujaruelo.
Wszystko było bardzo zlodzone, strumyczki pozamarzały.
Szlak oddziela się chwilkę po wyjściu na halę i trawersuje stok, aż do przejścia przez rzekę. Poszliśmy na oko, bo nie sposób było się czegokolwiek dopatrzeć pod zwałami twardego śniegu. Ktoś był tu kilka dni przed nami, podeptał troszkę i wrócił.
Droga jest dość oczywista, ale nie bardzo łatwa. Nie ma mostu. Minęliśmy Refuge Sandraruego i zaczęliśmy podchodzić zboczem- miejscami ścieżką, miejscami tak, jak się nam udało. Było dużo śniegu, fragmenty już ponadrywane, częściowo obsunięte, czasem podmyte.
Pogoda zaczęła się szybko psuć. Temperatura rosnąć. Szybko dopadł nas marznący deszcz.
Pod granią powinniśmy trafić na prowadzący do jeziora trawers. Nie znaleźliśmy go. Widoczność była bardzo mizerna wiatr siekł nam po oczach igłami lodu, to co udało nam się wypatrzeć nie zachęcało do prób. Skałki pokryte zalodzonym śniegiem. Strome i zawieszone nad ponurym kotłem.
Znaleźliśmy tylko jeden znak- kopczyk na odsłoniętej skale. Pogoda pogarszała się i ostatecznie zdecydowaliśmy się zejść. Być może gdyby nie stromizna i ten marznący deszcz odważylibyśmy się spróbować lub choćby chwilkę poczekać, ale wiatr się coraz bardziej nasilał, mokliśmy, a zagrożenie lawinami rosło. Szkoda, było, bo weszliśmy już bardzo wysoko. Prawdopodobnie na 2,5 tys, został już tylko krótki trawers…
Zawróciliśmy.
Przenocowaliśmy w Sandraruego na jakiś pozostawionych tam przez kogoś plastikowych plandekach. Cabana jest zrujnowana i brudna. Jedno okienko wybite, ale nie było zimno. Kamienny budynek był wystawiony bokiem na wiatr. Kominem też więc nie udało nam się rozpalić.
Rano znów się przejaśniło. Lodowaty wicher rzucał po górach tumany śniegu zasłaniając co chwilkę widoki. Postanowiliśmy (rozsądnie, bo to najłatwiejsza przełęcz) dostać się do Francji przez Puerto Bujaruelo. A potem zobaczymy…
Nie chciało nam się wracać do połączenia szlaków, których i tak nie było przecież widać, więc przedostaliśmy się jakoś przez rzekę i wdrapaliśmy na upiornie stromy stok.
Było sporo świeżego śniegu, ale ten stary trzymał dobrze i nie mieliśmy wielkich trudności. Tylko kilka nawianych na stromiźnie miejsc wymagało od nas troszkę gimnastyki.
Wyszliśmy na właściwy szlak, wydawało się, że wszystko już pójdzie prosto, ale pogoda znów zaatakowała.
Wlazła na nas gęsta mgła, tumany śniegu szlifowały oczy. Wdrapaliśmy się na przełęcz z nadzieją, że zejdziemy jeśli znajdziemy drogę. Sąsiednią Col de Tentes przecina asfaltowa szosa niestety nie było jej. Tak jak niczego innego.
Wichura wywracała nas i dusiła. Siekł poziomo padający śnieg, w zasadzie lód. Nie było widać nic poza bielą, przełęczy nie rysował ani jeden ślad, zresztą nie utrzymałby się w tej wichurze. Musieliśmy się sprytnie ustawiać do wiatru, żeby w ogóle móc oddychać. Przez chwilkę zastanawiałam się czy nie zejść do cabany Sobacos to ze 200 m w dół, ale chyba bym jej nie znalazła, a zbocze jest tam niebezpiecznie strome. Jedynym wyjściem byłaby szosa schodząca do wyciągów po drugiej stronie grani. Byłaby gdyby nie pogrzebał jej śnieg. Leżało pewnie ponad 6 m. Przełęcz była tak zasypana, że udało nam się na nią wejść na wprost przez kociołek pod granią w lecie zdecydowanie za stromy.
Zrezygnowani zawróciliśmy. Nie było nawet co fotografować.
Aż do dna doliny Ara leżał świeży śnieg.
Przed schroniskiem o dziwo stał samochód- przyjechała prowadząca San Nicolas para.
Postanowili otworzyć chociaż na kilka godzin. Był weekend może ktoś przyjdzie… Przyszliśmy my. Zanim zeszłam z zalodzonej skarpy Jose zbiegł i zamówił obiad. Piecyk grzał, grała muzyka… Wykąpałam się. Posiedzieliśmy z godzinę susząc rzeczy zanim właściciele nie zamknęli i nie zjechali swoim autem na dół. Gdybyśmy poprosili pewnie zostawiliby na otwarte schronisko. To mili ludzie.
Wieczorem przez chwilkę rozjaśniło się i mignęła nam plama błękitu. Góry z nas drwiły.