Zaczęliśmy 11 marca. Długo się zastanawiałam gdzie pójść. Pogoda była piękna, prognoza podobnie. Zapowiadano 10 słonecznych dni. Jedynym kłopotem, jednak nie do zbagatelizowania był wysoki stopień zagrożenia lawinowego. Na wschodzie, gdzie się wybieraliśmy -ponad 4. Na zachodzie odrobinkę mniej. W związku z tym zdecydowaliśmy się na Pireneje Atlantyckie i na francuską stronę , zwykle niedostępną ze względu na złą pogodę. Wczesnym popołudniem zaparkowaliśmy samochód Jose w wysokim na 2 metry śniegowym labiryncie na przełęczy Portalet. Wyszliśmy od razu w rakietach.
Śnieg był doskonały. Odpowiednio gęsty i nośny. Rakiety nie zapadały się, szło się wygodnie i lekko. Oprócz nas po okolicznych pagórach snuły się prawdziwe tłumy.
Długo szliśmy dobrze wydeptaną ścieżką.
Dopiero na niezbyt wybitnej przełęczy zgubiliśmy ślad. Jednodniowcy tam chyba zawracali, lub może szli górą aż do wyciągów w Astun.
To popularna okolica. I po francuskiej i po hiszpańskiej stronie są spore ośrodki narciarskie, można wjechać wysoko samochodem- stąd ten tłok.
Nie bardzo wiedzieliśmy gdzie zejść. Stok pod nami był na to zbyt stromy, poszliśmy więc na północ trawersem po dość łagodnych zaśnieżonych zboczach, starając się przy każdej okazji troszkę schodzić.
Było mnóstwo urwisk i zasp, ale udało nam się bezproblemowo dostać na dno dolinki.
Trochę się namęczyliśmy przebijając się wzdłuż koryta zasypanej rzeczki. Miejscami było niewygodnie stromo i trzeba było na chwilkę ściągać rakiety- śnieg już marzł.
Zbocza były całe poryte małymi lawinkami. Już następnego dnia zauważyliśmy, że zaczynają spadać wkrótce po południu na wszystkich dobrze oświetlonych stokach.
Zejście w głębokim śniegu- znacznie miększym, niż ten na Portalet i walka z rzeczką zajęły nam sporo czasu. Przed zmrokiem zeszliśmy do łączki z jakąś cabaną, ale zasypaną aż po sam dach. Kolejna też okazała się zasypana, a to co z niej wystawało zamknięte. Wiedziałam, że następny, jeszcze niżej położony szałas powinien być zimą otwarty (o ile nie byłby zasypany, jak te), ale tak strasznie bolała mnie głowa, że zupełnie nie miałam ochoty dalej iść. Słońce, wjazd samochodem od razu wysoko, brak wody (zapomnieliśmy) to mi nigdy nie służy.
Do tego ściemniało się. Zostaliśmy na noc pod dość wygodną wiatą- obsypaną pięknie ze wszystkich stron z jedną ścianą i otwieranymi wprost na 2 metrową zaspę drzwiami….
Nie mieliśmy namiotu, tylko dwa worki biwakowe. Rozłożyliśmy to na wyrównanym śniegu, na naszej grubej odblaskowej folii (zawsze ją zabieramy), ubraliśmy się we wszystkie ciuchy, bo trochę wiało i bardzo wcześnie zagrzebaliśmy w śpiworach. Nie było zimno, chociaż nocą musiał być spory mróz. Buty schowane pod głową lekko przymarzły, ale nie tak, żeby się ich nie dało założyć. Śnieg pod naszymi matami nie zapadł się ani nie wytopił i doszliśmy do wniosku, że jako materac jest całkiem niezły. W każdym razie o wiele wygodniejszy niż beton.
Dach nad głową, woda blisko, a do tego lśniąco czysta pościel (śnieżnobiała :)) .. jak dobrze było znów się obudzić w górach!