Pireneje wrzesień cz8 Lac Caillaouas

O świcie jezioro marszczyło się i wyglądało inaczej niż nocą. Wiało, morze chmur rozpłynęło się w czystym wrześniowym powietrzu. Kałuże pozamarzały, na skałach osiadł szron.

Trasa na Col Pouchergues (znaleziona w przewodniku Olliviera) powinna odchodzić w prawo gdzieś na wysokości jeziora. Nie było ani jednego kopczyka więc długo kluczyliśmy szukając jakiegokolwiek śladu wejścia. Kopczyki znaleźliśmy dopiero piętro wyżej w zwalisku wielkich bloków. Dalej oznakowania też nie było, ale zrozumieliśmy logikę ścieżki.

To droga kóz. Prowadzi od jednego skrawka trawki do kolejnej zielonej wyspy w morzu kamieni. Idzie niemal po poziomicy po skalistym balkonie wypiętrzonym powyżej Cyrku Clarabide. Za ostatnią płaską trawką na krótkim fragmencie ostro się wspina, a potem trawersuje skalne zwalisko w stylu „ratuj się kto może”. W kluczowych punktach postawiliśmy kilka kopczyków, w zwalisku nie było sensu, to nic stabilnego, nasze znaki nie przetrwałyby długo.

Przełęcz Pouchergues to szerokie siodło ze śladami wyschniętych jeziorek pośród płatów śniegu. Piękne miejsce z panoramicznym widokiem na trzy strony. Droga w dół nie prowadzi jednak (co widać choćby na zdjęciach z Pic Spijeoles) prosto w dół,  jak na jednej z naszych map (Editorial Pireneo), ale tak jak zaznaczono na nowej mapie IGN (seria „100”- czyli 100 osób doniosło, że da się tamtędy przejść :)) Trzeba iść szerokim łukiem w kierunku Gourg Blanc i zacząć schodzić dopiero po wielkim kamiennym rumowisku prowadzącym prawie na sam dół.

Z daleka widać tyczkę na trasie HRP. Nie ma oznakowania, ale postawiliśmy kilka kopczyków. Na dole pojawia się mnóstwo chaotycznie pobudowanych kopczyków i kilka wariantów drogi. To bez znaczenia, wszystkie prowadzą w to samo miejsce do dużego zielonego jeziora (lac Milieu). Od tego miejsca pojawia się również i ścieżka. Fragment trasy, który przeszliśmy od rana Ollivier ocenia na T3/T4.

HRP mija lewy brzeg rozlanego szeroko jeziora Lac Mileu, a potem schodzi na niższy próg.

Byłam tu już, ale wtedy wokół leżał mokry śnieg i jezioro Iscolts wyglądało raczej zwyczajnie. Teraz  świeciło jaskrawym turkusem. Nie wiedziałam, że jest takie piękne.

Szlak HRP schodzi jeszcze niżej aż do tamy jeziora Caillaouas.  Z wysoko zawieszonego trawersu zamiast pięknego widoku mogliśmy jednak podziwiać tylko resztkę turkusowej wody na dnie pustego zbiornika. Nie zrobiłam zdjęć. Zeszliśmy aż do jeziora, przeszliśmy przez tamę i zaczęliśmy podchodzić na Port Caillalaouas. Początkowo po bardzo stromych trawkach, potem już łatwiej. Trasa jest bardzo słabo oznakowana, znaleźliśmy tylko kilka kopczyków i w efekcie poszliśmy źle. „Prawdziwa” droga nie jest aż tak trudna jak ta gdzie się władowaliśmy. Po pokonaniu pierwszego, bardzo stromego odcinka wychodzi na łagodniejsze trawki. Na wysokim piętrze pod samą przełęczą jest źródło.

Odcinek za Port Caillaouas – trawers do Port Enfer oznaczono w przewodnikach jako T6.

Okazał się upiornie stromym trawersem bez ścieżki i bez żadnych znaków. Początkowo widać było jeszcze wydeptany w trawkach szlak kóz, potem rozmyło się i to.

Doszliśmy do miejsca gdzie stok stromo opadał i nie udało nam się wymyślić gdzie iść- nie wiedzieliśmy -w górę czy w dół.  Było już za późno, żeby eksperymentować. Zawróciliśmy i znów musieliśmy iść przez upiorne trawki ponad tysiącmetrowym urwiskiem. Tym razem poszło szybciej. Trochę mnie to nauczyło. Twardy but całkiem nieźle trzyma się traw. W miękkich podeszwach nie miałabym tam żadnych szans. Jose, który znacznie częściej niż ja chadzał po takich drogach nie bał się tam wcale, ja początkowo nawet bardzo.  Szkoda, że nie udało nam się dokończyć trasy. Nie dowiedzieliśmy się w ten sposób czy da radę przejść z plecakiem trasę o trudności T6…. następnym razem spróbujemy z drugiej strony :)

Wróciliśmy aż na przełęcz, bo na trawersie nie byłoby gdzie rozbić namiotu, a potem, zanim się całkiem ściemniło, zdążyliśmy jeszcze znaleźć płaski teren niedaleko źródła. Strasznie wiało, ale rano wstał piękny dzień. Niestety dla Jose już ostatni. Kończył mu się urlop i musiał wracać do Saragossy. Ja miałam jeszcze prawie 10 dni.

Share

Pireneje wrzesień cz7 Lac Glace-Lac Clarabide

Rano wydawało nam się, że ciągle pada. Namiot ociekał wodą, stukały kropelki. Trochę zamókł mój śpiwór, widocznie rowek, który wykopaliśmy w piachu nie zabezpieczył nas przed potopem. W każdym razie nie stuprocentowo. Nie chciało mi się nawet wyłazić, ale nie chciało mi się też spać. Wyszłam i pomimo tego, że wciąż padało zobaczyłam odrobinę światła nad nami. Po chwili chmura się rozwiała i pojawiło się błękitne niebo.

Nakryłam się peleryną i tak jak stałam- w sandałach pobiegłam nad jezioro z nadzieję na piękne zdjęcia. Niestety nad wodą siedziała mgła. Wróciłam więc z powrotem do namiotu- walcząc ze śliskimi skałami i piargiem, a przez chwilę nawet z obawą, że nie uda mi się znaleźć obozowiska we mgle.

Chmura podnosiła się i opadała, a my pakując się, jedząc i zastanawiając gdzie iść, zdążyliśmy kompletnie nasiąknąć, czekając aż pogoda się zdecyduje.

Wydawało nam się, że chmury opadają, więc postanowiliśmy iść gdziekolwiek, byle nie w dół. Ponad nami pojawił się jasno oświetlony Pic Spijeoles, a nad nim optymistyczny błękit.

Niesamowite wrażenie. Niespodzianka wobec fatalnej prognozy pogody.

Nad jeziorem wciąż kłębiła się mgła, ale rozwiewała się co jakiś czas i idąc wzdłuż brzegu mieliśmy szansę podziwiać oszałamiające widoki.

Tafla wody wyglądała nieprawdopodobnie granatowo, a spod powierzchni przeświecał lód. Lac Glace to po polsku Jezioro Lodowe. Wygląda na to, że nigdy nie rozmarza do końca.

Dość długo szliśmy brzegiem po skałach, czasem kruchym osypisku nad wodą. Nie wiem czy zawsze można tak pójść. Poziom wody wyglądał na bardzo niski. Widoczność zmieniała się z minuty na minutę. Chwile kiedy rozrywała się mgła były magiczne.

Podejście na wyższe piętra doliny idzie żlebem na południowo- zachodnim skraju jeziora. Nie ma kopczyków, ale nie ma też innej możliwości. To dziki, skalisty, albo zawalony wielkimi głazami teren. Po deszczach mokry, pełen kałuż i małych, pewnie chwilowych stawków, a miejscami zwałów rozmiękłego błota.

Nad płytkim jeziorkiem znaleźliśmy kilka kopczyków i ślad dróżki wspinający się po zatopionych w błocie blokach. Wyszliśmy na płaski teren gdzie krzyżują się drogi wiodące na Port Oo,  Port Gourg Blanc i przejście do Portillon przez przełączkę „pod Pulvimetrem” (na grani stoi zardzewiały wodomierz- przełęcz nie ma nazwy, ta już do niej przywarła na dobre). W rzeczywistości nie ma tam ani ścieżki, ani nawet jakiegokolwiek znaku, chociaż pamiętam, że kiedyś widziałam  kilka kopczyków- to trasa HRP.

Nad graniczną granią było piękne niebieskie niebo, postanowiliśmy więc wdrapać się na Port Oo i zobaczyć jak tam w Hiszpanii. Francję widzieliśmy. Nad lac Glace wciąż kotłowała się mgła.

Wejście na Port Oo prowadzi stromym osypiskiem, wśród ruszających się skalnych bloków. Kopczyki znaleźliśmy dopiero pod przełączą. Chyba nie poszliśmy najlepiej, bo wkopaliśmy się w serię niezbyt przyjemnych miejsc. Glina rozmiękła i zbocze było niestabilne. To bardzo stroma droga. W jakimś paskudnym gliniastym zakamarku musieliśmy na chwilkę zdjąć plecaki. – nawet nie ze względu na trudności, tylko dlatego, że było za ciasno.

W końcu mieliśmy dość walki z głazami i wdrapaliśmy się na górę po skalnej płycie.  Poniżej przełęczy wytrawersowaliśmy w prawo i tam znalazł się pierwszy kopczyk. Być może trasa idzie całkiem po prawej- my niezbyt fortunnie zaatakowaliśmy od lewej i na wprost.  Na przełęczy wiało. W Hiszpanii była piękna pogoda. Była też sieć.

Posiedzieliśmy chwilkę i ruszyliśmy w kierunku Ibon de Gias. Zejście, które kiedyś odradzał mi pan w Portillon (bo był śnieg) jest łatwe, ale niemal pionowe. Schodzi się wygodną, lekko nachyloną półką. Mocno eksponowaną. Możliwe, że nie da się tamtędy zejść, kiedy na półce leży śnieg- latem nie ma kłopotów, to mniej więcej T4, wejście z francuskiej strony oceniłabym na T5, ale nie jestem pewna czy nie było łatwiejszej drogi.

Ponieważ mieliśmy zamiar przejść kilka tras we Francji, a Edek potwierdził, że pogoda w Hiszpanii ma się zepsuć wieczorem, postanowiliśmy za bardzo nie schodzić-dopóki byliśmy ponad chmurami świeciło słońce. Udało nam się znaleźć trawers z Port Oo do Puerto Gias. Przecięliśmy zbocze niemal nie tracąc wysokości. To miejscami niezbyt łatwy teren pełen zwalonych  bloków nad plątaniną wielkich dziur. Przy śniegu pewnie trochę nieprzyjemny, teraz całkiem całkiem. Po deszczach była nawet odrobinka wody, może niezupełnie źródlanej, ale smacznej i mokrej. Jest też kilka wygodnych kolib.

Ponieważ wyszliśmy na Puerto Gias dość wcześnie, zostawiliśmy plecaki i wdrapaliśmy się na łatwy trzytysięcznik- Punta Lourde Rocheblave 3104 (na oko T3, opisy podają F, na szczycie jest puszka)

Z wierzchołka było widać bardzo bliski Gourg Blanc. Miło mi było pomyśleć, że kilku moich kolegów już go zdobyło. Na pewno sprawił im dużo radości. Ja sama cieszyłam się, że nie wygląda na łatwy (już po powrocie sprawdziłam- jest PD). Wcale mi nie zależało, żeby go zdobyć, ale miło mi było wiedzieć, że nie wejdzie tam wielki tłum. To taka piękna góra. Piękna jest też sąsiednia (bliższa) Torre Armengaud – również PD. Może kiedyś…

Ze szczytu był fantastyczny widok na bezkresne morze chmur, ale nie mieliśmy czasu żeby długo siedzieć. Wróciliśmy do plecaków podziwiając dwie osoby (bardzo dalekie), które zeszły po stromych piargach z Pic Clarabide wprost nad Ibon de Gias. Z miejsca gdzie siedzieliśmy zejście wydawało się pionowe, ale jak widać dało się tam chodzić. Muszę koniecznie kiedyś sprawdzić jak tam jest. W tym rejonie zostało jeszcze mnóstwo nieznanych mi ciekawych tras.

Chmurzyło się więc zabraliśmy plecaki i zaczęliśmy schodzić nad Lac Clarabide. Chociaż z góry wydaje się, że to tylko kawałek schodziliśmy niemal do nocy. Tak naprawdę to dość daleko. Jezioro jest bardzo duże, a z przełęczy wygląda na bliski, niewielki staw. Droga opisana jako T4 jest żmudna. Strome piargi wymieszane z większymi blokami. Trzeba bardzo uważać. Są kopczyki. Nie ma wody.

Rozbiliśmy namiot już o zmroku, nad samą taflą jeziora. Inne miejsca, które z góry wyglądały na płaskie, z bliska okazały się zalane, albo bagniste i mokre. To, które udało nam się znaleźć pięknie wygrabione z ostrych kamyków przez poprzednika było dla nas trochę za krótkie. W namiocie piętrzył się duży przypominający poduszkę kamień- nadający się na podgłówek, ale jednak niezbyt wygodny :) Grań zasłaniała wiatr i nocą powierzchnia jeziora była czarna i gładka jak szkło. Księżyc w pełni przesuwał się powoli po stawie.  Morze francuskich chmur atakowało morenę, ale nas ostatecznie nie dotknęło. Przymrozek. Czyste krystaliczne powietrze. Niewiarygodnie piękne miejsce.

Share
Translate »