Pireneje wrzesień cz 6-Pic Spijeoles

Rano niebo było zachmurzone. Widoczność nie najgorsza, wiatr ustał. Jeszcze zanim na dobre wyszliśmy, cabanę odwiedziła spora francuska grupa. Poszli w górę doliny Arrouge, nie dowiedzieliśmy się dokładnie gdzie. Być może na Pic Hourgade. Zrozumieliśmy tylko, że szli z Espingo. My też zeszliśmy nad jezioro. Przed schroniskiem pasło się stado koni, kręciło kilku spacerowiczów, ale nie było tłoku.

Zdecydowaliśmy się iść w stronę lac Portillon, myślałam o  Perdiguero. Przed wyjazdem wydrukowałam sobie opis ze strony Edka, dotyczył wejścia z hiszpańskiej strony, ale mogliśmy tam przecież przejść.

Jose był już na Perdiguero, ale zapewnił, że to piękna góra i wejście z przyjemnością powtórzy.

Jednak im wyżej byliśmy, tym mocniej kusił mnie bardziej skomplikowany plan. Pomyślałam, że zwykłą drogę do schroniska Portillon już znam, więc może lepiej pójdźmy wprost do góry zahaczając po drodze o lac Glace? Jose jak zwykle chętnie się zgodził, więc odbiliśmy od szlaku i poszliśmy jak na Spijeoles.

W połowie podejścia spotkaliśmy dwóch mówiących po hiszpańsku Francuzów, którzy orzekli, że o trzeciej będzie deszcz. Schodzili ze Spijeoles. Do trzeciej był jeszcze czas, więc nie martwiąc się bardzo kontynuowaliśmy podejście. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że do Portillon jest znad lac Glace krótsza niż przez przełęcz pod Pulvimetrem droga. Z końca moreny prowadzi ubezpieczona ścieżka trawersująca urwiste zbocze.

-Trochę jak via ferrata, ale wąska- powiedzieli Francuzi dziwnym głosem, a nas natychmiast naszła ochota żeby tą wąską ferratę obejrzeć. Chwilę potem, już na morenie spotkaliśmy jeszcze trzech ubranych na czerwono mężczyzn,  górskich ratowników, którzy zapytani wprost orzekli, że są na ćwiczeniach. Jose jednak upierał się, że kogoś szukają. Rzeczywiście bardzo się rozglądali po zakamarkach. Poszli ubezpieczoną ścieżką, ale nam to stanowczo odradzili.

-Macie za duże plecaki- usłyszeliśmy. Idźcie w kółko…. aha i jeszcze- za godzinę będzie deszcz.
Postanowiliśmy dobrze wykorzystać nasze ostatnie suche chwile. Rzuciliśmy plecaki pod kamień, nakryliśmy pelerynami i pobiegliśmy na Pic Spijeoles.  Trudność trasy znałam- Edek napisał T4/T5.

Wejście na Spijeoles jest ciekawe. Nie trudne, ale trzeba używać rąk, są miejsca pogmatwane orientacyjnie i kawałek stromego piargu.  Bardzo mi przypominało Alpy i okolicę Glacier Noir. Bez plecaka nie ma tam żadnych problemów, byłoby gorzej gdyby  leżał śnieg. Ze szczytu rozciąga się piękny widok, teraz trochę przesłonięty mgłą. Niestety nie bardzo mieliśmy czas, żeby kontemplować. Zostało nam już tylko pół godziny do 3-ciej. Chmury zagęszczały się i zaczął padać drobny deszcz. Znów mocno wiało.

Nad lac Glace zaczęła nadpływać mgła. Pobiegliśmy  jak najszybciej, martwiąc się troszkę, że nie trafimy do swoich plecaków.  Na szczęście postawiliśmy je dokładnie na drodze. Widoczność spadła do kilku metrów i nie udało nam się  już znaleźć zejścia do niższego jeziorka (czyli też do najszybszego obejścia Lac Glace).  Postanowiliśmy w takim razie pójść w stronę końca moreny i zbadać ubezpieczoną ścieżkę. Po drodze dopadł nas ulewny deszcz. Wichura siekła po oczach gradem.

Schowaliśmy się pod jakiś kamień, w przerwie prysznica wypatrzyłam dalej małą kolibę. Przenieśliśmy się, ale pod kamiennym dachem nie było miejsca, żeby siąść. Koliba była często użytkowana przez kozy, a cała gleba pełna tłustych bobków. Chciało nam się pić, więc wystawiliśmy na deszcz kubeczki. Co kilkanaście minut zbierało nam się kolejne pół litra, więc gotowaliśmy herbatkę za herbatką podziwiając potężny deszcz.

Doczekaliśmy tak aż do wieczora i kiedy na chwilę się rozjaśniło zeszliśmy jeszcze kawałeczek do żlebu odprowadzającego wodę z jeziora- teraz wypełnionego siatką strumyczków i rozbiliśmy namiot na w miarę bezpiecznym piasku.

Wieczorem chmury nad nami rozwiały się, a te poniżej nas zgęstniały i zbiły. Wiatr  przyniósł sieć telefoniczną i dostaliśmy pocieszającą wiadomość: W całej Francji deszcz :)

Share

Pireneje wrzesień cz5- pod Pic Hourgade

Ruszyliśmy z Pont de Chevres koło 11. Tak wyszło. Musieliśmy przepakować plecaki, a ja przy okazji poprzepinałam cały system nośny w plecaku Jose- ustawiając go tak jak bym to zrobiła dla siebie. Jesteśmy prawie tego samego wzrostu, a środek ciężkości Jose był tak wysoko, że obserwując jak balansował na Port de la Pez byłam przerażona. Jose trochę kwękał, ale potem przyznał mi rację. Zawieszony niżej i mocno oparty na biodrach plecak jest stabilniejszy. To temat na oddzielny post, plecak zapakowany na ciężkie warunki powinien też być wąski i płaski, a rzeczy zwykle powrzucane luźno do kieszeni muszą wylądować w środku. To wie każdy, kto jest słaby jak ja. Silny pewnie to lekceważy, ale i on trafi kiedyś na trudny moment, zresztą po co się niepotrzebnie męczyć.

Wyszliśmy GR10 na wschód. Początkowo podchodziliśmy leśną drogą, potem zacienioną wąską ścieżynką. Z tyłu pokazały się dalekie wierzchołki Neouvielle, po jakimś czasie (ponad godzinie) minęliśmy zaporowe jeziorko i wyszliśmy na hale. Niesamowity widok. Cudowny, zwłaszcza, że pojawia się niespodziewanie. Niestety fotograficznie bardzo trudny- wszystko pod słońce. W czerni i bieli jest nie najgorzej, ale kolory wyszły mi słabo.

Chociaż to wrzesień góry były jadowicie zielone, a wyjedzone krótko trawy pełne liliowych krokusów. Cabane d’Ourtiga jest duża, wygodna i otwarta. Na strychu zmieści się nawet duża grupa. Spotkaliśmy tam dwójkę starszych Francuzów, potem minęła nas jeszcze para podążająca GR10. Widzieliśmy wcześniej jak suszyli namiot- w samo południe tak jak zwykle robię też ja.

Ścieżka nad lac Nere odchodzi od GR-u znacznie wyżej niż przypuszczałam. Już się bałam, że jej nie znajdziemy, ale zauważyłam na zboczu stado owiec. To właśnie ich trasę na wyższe piętra doliny oznakowano (jest strzałka na kamieniu z napisem „lacs” i kopczyk).

Początkowo droga pnie się łagodnie, robi się stroma w miejscu gdzie przekracza pierwszy próg.

Można tam się wspiąć po trawkach- to tylko kawałek, albo przejść częściowo oberwanym skalistym trawersem.  Wybraliśmy trawki.

Za progiem pojawiły się płaskie łączki pełne malowniczych zakoli rzeczki, dalej kilka rozrzuconych w skalistym terenie jeziorek. Spotkaliśmy tam faceta z psem. Labrador trochę z nami pogadał (intensywnie machając ogonem). Właściciel- Katalończyk wydawał się bardzo zmęczony. Powiedział, że przyszli z Espingo i idą już od 10 godzin. Trochę nas to zdziwiło, bo do Espingo nie jest aż tak daleko, my mieliśmy zamiar dojść do cabany Arrouge przed zmrokiem. Jose nawet się zaśmiał, że skoro przeszedł to pies, to i nam na pewno się uda i poszliśmy dalej pod górę według opisów kolegów z forum, wspomagani jeszcze mapką Olliviera i jego wyceną trudności -T5 (dla pocieszenia -miałam też opis, że „wszystko na nogach”). Podejście znad Lac Nere było strome i chociaż wyglądało groźnie naprawdę okazało się proste. Musi być paskudne jeśli leży śnieg.
Wyszliśmy na przełącz pod Pic Hourgade, gdzie jak to w Pirenejach ukryło się i jeziorko i staw.  Podobno można stąd łatwo wejść na szczyt. Nie spróbowaliśmy, bo było już za późno.

Obeszliśmy jeziorko, znaleźliśmy zejście. Wyglądało tak:
Do dzisiaj nie wiemy czy zeszliśmy najłatwiejszą drogą. Szłam pierwsza, wydawało mi się, że szczerbą da się zejść, a nawet, że są ślady jakby ktoś to już robił, więc opuszczałam się kawałek i czekałam na Jose. Nie było prosto, pomimo wielkiej ilości stopni- nie zawsze skalistych, ale wystarczająco solidnych, większość chwytów stanowiły luźne płyty, które się niestety ruszały. Jose w końcu wkurzył się i zrzucił plecak, jak zwykle za ciężki, pomimo aktywnego usuwania gadżetów i zszedł już bez problemów.

Plecak poleciał daleko i miałam obawy co znajdziemy w środku, ale Jose jak zwykle był spokojny. Tak naprawdę stało się niewiele, eksplodował tylko krem z filtrem i jak to bywa ze złośliwymi przedmiotami zapaćkał co nie trzeba, między innymi palnik i zapalniczkę. Szczerze mówiąc, nie mieliśmy pojęcia w jaki sposób mógł tamtędy przejść kataloński pies… więc sama nie wiem. Może jest inna droga? Chyba żeby facet z psem przyszedł z Espingo GR10, a nad jeziora dotarł przy okazji trawersem prowadzącym z przełęczy Couret d’Esquierry. To by wyjaśniało skąd aż 10 godzin… Do naszej wersji nie pasował też opis wszystko na nogach, więc kto wie…Dalej było już łatwiej, rzeczywiście bez użycia rąk, ale miejscami wyjątkowo stromo. Trawki, trochę kruchych skałek, czasem piarg. Potem łączka z rozlaną szeroko rzeczką i długi trawers prowadzący do Cabane Arrouge. Było kilka starych kopczyków.

Cabana Arrouge jest wygodna i duża. Na strychu leży kilka materacy, niedaleko z grząskich trawek sączy się czysta woda. Trzeba minąć podejrzane bagienko i zajrzeć wyżej.

Piękne, spokojne miejsce. Jeśli wyjść na skalny próg, widać w dole Lac Oo i pasma niskich wzgórz opadających aż do Luchon. Na krawędź progu dociera telefoniczna sieć.

Share
Translate »