Rano niebo było zachmurzone. Widoczność nie najgorsza, wiatr ustał. Jeszcze zanim na dobre wyszliśmy, cabanę odwiedziła spora francuska grupa. Poszli w górę doliny Arrouge, nie dowiedzieliśmy się dokładnie gdzie. Być może na Pic Hourgade. Zrozumieliśmy tylko, że szli z Espingo. My też zeszliśmy nad jezioro. Przed schroniskiem pasło się stado koni, kręciło kilku spacerowiczów, ale nie było tłoku.
Zdecydowaliśmy się iść w stronę lac Portillon, myślałam o Perdiguero. Przed wyjazdem wydrukowałam sobie opis ze strony Edka, dotyczył wejścia z hiszpańskiej strony, ale mogliśmy tam przecież przejść.
Jose był już na Perdiguero, ale zapewnił, że to piękna góra i wejście z przyjemnością powtórzy.
Jednak im wyżej byliśmy, tym mocniej kusił mnie bardziej skomplikowany plan. Pomyślałam, że zwykłą drogę do schroniska Portillon już znam, więc może lepiej pójdźmy wprost do góry zahaczając po drodze o lac Glace? Jose jak zwykle chętnie się zgodził, więc odbiliśmy od szlaku i poszliśmy jak na Spijeoles.
W połowie podejścia spotkaliśmy dwóch mówiących po hiszpańsku Francuzów, którzy orzekli, że o trzeciej będzie deszcz. Schodzili ze Spijeoles. Do trzeciej był jeszcze czas, więc nie martwiąc się bardzo kontynuowaliśmy podejście. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że do Portillon jest znad lac Glace krótsza niż przez przełęcz pod Pulvimetrem droga. Z końca moreny prowadzi ubezpieczona ścieżka trawersująca urwiste zbocze.
-Trochę jak via ferrata, ale wąska- powiedzieli Francuzi dziwnym głosem, a nas natychmiast naszła ochota żeby tą wąską ferratę obejrzeć. Chwilę potem, już na morenie spotkaliśmy jeszcze trzech ubranych na czerwono mężczyzn, górskich ratowników, którzy zapytani wprost orzekli, że są na ćwiczeniach. Jose jednak upierał się, że kogoś szukają. Rzeczywiście bardzo się rozglądali po zakamarkach. Poszli ubezpieczoną ścieżką, ale nam to stanowczo odradzili.
-Macie za duże plecaki- usłyszeliśmy. Idźcie w kółko…. aha i jeszcze- za godzinę będzie deszcz.
Postanowiliśmy dobrze wykorzystać nasze ostatnie suche chwile. Rzuciliśmy plecaki pod kamień, nakryliśmy pelerynami i pobiegliśmy na Pic Spijeoles. Trudność trasy znałam- Edek napisał T4/T5.
Wejście na Spijeoles jest ciekawe. Nie trudne, ale trzeba używać rąk, są miejsca pogmatwane orientacyjnie i kawałek stromego piargu. Bardzo mi przypominało Alpy i okolicę Glacier Noir. Bez plecaka nie ma tam żadnych problemów, byłoby gorzej gdyby leżał śnieg. Ze szczytu rozciąga się piękny widok, teraz trochę przesłonięty mgłą. Niestety nie bardzo mieliśmy czas, żeby kontemplować. Zostało nam już tylko pół godziny do 3-ciej. Chmury zagęszczały się i zaczął padać drobny deszcz. Znów mocno wiało.
Nad lac Glace zaczęła nadpływać mgła. Pobiegliśmy jak najszybciej, martwiąc się troszkę, że nie trafimy do swoich plecaków. Na szczęście postawiliśmy je dokładnie na drodze. Widoczność spadła do kilku metrów i nie udało nam się już znaleźć zejścia do niższego jeziorka (czyli też do najszybszego obejścia Lac Glace). Postanowiliśmy w takim razie pójść w stronę końca moreny i zbadać ubezpieczoną ścieżkę. Po drodze dopadł nas ulewny deszcz. Wichura siekła po oczach gradem.
Schowaliśmy się pod jakiś kamień, w przerwie prysznica wypatrzyłam dalej małą kolibę. Przenieśliśmy się, ale pod kamiennym dachem nie było miejsca, żeby siąść. Koliba była często użytkowana przez kozy, a cała gleba pełna tłustych bobków. Chciało nam się pić, więc wystawiliśmy na deszcz kubeczki. Co kilkanaście minut zbierało nam się kolejne pół litra, więc gotowaliśmy herbatkę za herbatką podziwiając potężny deszcz.
Doczekaliśmy tak aż do wieczora i kiedy na chwilę się rozjaśniło zeszliśmy jeszcze kawałeczek do żlebu odprowadzającego wodę z jeziora- teraz wypełnionego siatką strumyczków i rozbiliśmy namiot na w miarę bezpiecznym piasku.
Wieczorem chmury nad nami rozwiały się, a te poniżej nas zgęstniały i zbiły. Wiatr przyniósł sieć telefoniczną i dostaliśmy pocieszającą wiadomość: W całej Francji deszcz :)