Pireneje marzec 2012, Gavarnie-Bujaruelo

Z Gavarnie zaczęliśmy już wracać. Zostały nam prawie cztery dni, ale widzieliśmy od Edka, że ma się załamać pogoda. Sprawdzanie prognoz w górach to pewnego rodzaju gimnastyka, czasem w każdej dolinie jest trochę inaczej, inne dane podają Hiszpanie, a inne Francuzi. Przy niepewnej pogodzie ta mała różnica wszystko zmienia. Tak naprawdę trzeba dobrze znać góry, żeby w tym galimatiasie wygrzebać prognozę, której można byłoby uwierzyć.

Uwierzyć w śnieg było trudno. Świeciło słonce,  a po niebie snuły się tylko niewinne białe obłoczki. Mieliśmy nadzieje, że uda nam się uciec do Hiszpanii jeszcze przy pięknej pogodzie.  Wyszliśmy GR10, w kierunku Barrage d’ Ossoue, z zamiarem przejścia do Doliny Ara przez Puerto del Plana del  Alba. Wprawdzie zejście było zaznaczone tylko na jednej z naszych licznych map (a wejście wyłącznie jako zimowe) , ale logistycznie bardzo nam pasowało. Moglibyśmy przenocować w cabanie Labaza i wrócić do Banos de Panticosa przez Cuello Brazato.

Początkowo było wiosennie i ciepło.  Wiało, ale do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Przy malowniczej, zbudowanej z luźnych kamieni cabanie minęła nas grupa Francuzów z rakietami. Skręcili w bok.

Chwilę dalej zaczął się śnieg. Zbocze było zalodzone i strome, musieliśmy założyć raki.

Potem stok się troszeczkę wypłaszczał, ale pasy zlodowaciałego firnu przecinały kamieniste miejsca, trawki i rododendrony. Co chwila zakładaliśmy i zdejmowaliśmy raki, tracąc czas.

Za kolejnym zakrętem zobaczyliśmy cały szlak. Trawers w większej części był jeszcze pod śniegiem.  Biały był też zarówno Port Alba jaki i Port de Bernatuero- nasze awaryjne przejście do Hiszpanii. Trawers z ciągłym zdejmowanie raków nie poszedł by szybko. Śnieg miękł i pewnie za chwilę, na fragmentach potrzebne byłyby też rakiety, ścieżka szła przez przysypane rododendrony… W schronisku ocenili tę trasę na jakieś 10 godzin. Gdybyśmy nie zdążyli- wypadłby nam kolejny biwak pod gołym niebem, tym razem przy bardzo złej pogodzie. Nad granią gromadziły się śniegowe chmury i co gorsze w Hiszpanii musiało być jeszcze gorzej.

Zawróciliśmy i  godzinę później znów doszliśmy do starej cabany. Śniegowe chmurska zbliżały się i nie było już żadnych wątpliwości co do pogody. Załamanie przyszło nawet trochę wcześniej niż zapowiadał Edek.

Ścieżki, na której zniknęli Francuzi nie było na mapach, ale był śnieg więc zostawili nam ślad.  Podchodziliśmy szybko, daleko w dole pojawiła się stacja narciarska i zarys drogi na Col de Tentes, teraz użytkowanej jako nartostrada.  Mieliśmy nadzieję, że uda nam się przejść tamtędy na Puerto Bujaruelo. Byliśmy już wysoko i szkoda by było schodzić.  Nie sądziliśmy żeby Francuzi zaplanowali powrót tą samą trasą w najgorszym razie spodziewaliśmy się więc zejścia gdzieś przy wyciągach. Zachmurzyło się i zaczęło jeszcze mocniej wiać.  Dość szybko dogoniliśmy Francuzów. Nie mówili po angielsku ale pokazali, że ścieżka prowadzi na Puerto Bujaruelo… przynajmniej tak nam się wydawało. Przeszliśmy jeszcze kawałek, za żebro grani. Na  południowym zboczu śnieg zanikł. Słabo widoczna błotnista dróżka trawersowała stok, a potem przechodziła przez skalny grzebień. Na wezbranym wodospadzie był wątły śniegowy most. Wszystko to z przepięknym widokiem, spaskudzonym przez wyciągi.

Zawróciliśmy i zeszliśmy z uskoku na jakąś nartostradę, a potem z godnością, co i rusz mijając bardzo zdziwionych narciarzy podeszliśmy sobie w rakietach na Col deTentes.

Padał śnieg.

Po drodze dogoniła nas trójka Francuzów. Chyba odłączyli się od tamtej grupy, nie byliśmy pewni, ale nie pytaliśmy. Szli do Sarradets.  Nikt nie wszedł na rozmiękły porzucony przez nas stok z mostem,  doskonale widoczny z dołu. Być może zawrócili.

Przeszliśmy na Puerto Bujaruelo zasypaną aż po brzeg drogą. Mocno nachylony śnieg szczelnie wypełniał asfaltową szosę i gdyby nie dobrze wydeptana ścieżka, trzeba by  miejscami zakładać raki.

Puerto Bujaruelo wyglądał tak jak zapamiętałam z lata. Śnieg w żlebie, a poza tym dużo traw.  W śniegu pełno mocno wydeptanych śladów, to popularny szlak. Nie potrzebowaliśmy już ani rakiet ani raków.

Wichura kotłowała się nad górami, wieszając na okolicznych szczytach kłęby chmur. Zastanawialiśmy się którędy wrócimy do samochodu. Jakoś nie bardzo mieliśmy ochotę kolejny raz pchać się do góry doliną Ara, do tego w wichurę i pewnie w deszcz.

Schronisko w Bujaruelo, które pierwszy raz w życiu widziałam puste (zwykle jest tam okropny tłok), było otwarte. Dostaliśmy łóżka w wielkiej zbiorowej sali, nawet nie podejrzewałam, że taka tam jest -San Nicolas de Bujaruelo to w zasadzie gospoda (auberge), pokoje z łazienkami, restauracja. Piętro niżej przy obstawionym kanapami holu jest świetne miejsce kominkowe i kuchnia. Było nawet drewno. Dla nas dwojga- po prostu pałac. Była sobota i  w restauracji kręciło się kilka innych osób, ale trzymali się części hotelowej.

Tacy jak my pewnie są teraz w górach, pomyślałam z żalem.

Rano przejaśniło się, ale nadal wiało. Zdecydowaliśmy się wrócić do Panticosy drogą. Było mi żal, ale Jose Antonio się uparł. Pogoda rzeczywiście była okropna. Wichura wyła nawet w dolinie, na szczytach rwały się kłęby chmur. Już kilkaset metrów poniżej schroniska zabrał nas jakiś samochód. Trójka wspinaczy wracała do Barcelony. Nocą ewakuowali się z północnej ściany Tailon. Z Puerto de Bujaruelo schodzili przy latarkach, w słonecznych okularach bo wiatr tak mocno zacinał lodem, że bez nich nie widzieliby nic. Podjechaliśmy z nimi prawie do Biescas. Na drodze ciągnącej się wzdłuż Sierra de Tendenera, postaliśmy chwilę, a potem podjechaliśmy kawałek z dwoma zakonnicami, kiedy te skręciły do wiejskiego kościółka, zabrała nas para narciarzy, potem agencja turystyczna z wycieczką klientów, chłopak z dredami i psem w samochodzie mieszkalnym, a na koniec rodzina jadąca do Banos de Panticosa po wodę. Cały przejazd nie zajął więcej niż półtorej godziny (to ok 50km)  W miejscach gdzie niemal nie było samochodów ludzie zatrzymywali się od razu, na głównej drodze gdzie jechał  sznur było trudniej. Pewnie kierowcy myśleli- ktoś inny ich zaraz zabierze… W sumie tak właśnie było. Ostatni samochód stanął i kierowca sam zatrzymał kolejny, jak się okazało znajomy. Ich auto było za małe i plecak Jose pojechał drugim :)

Hiszpania to cudowny kraj!

W Banos de Panticosa padał śnieg.

 

 

 

Share

Pireneje marzec 2012, Horquette d’Alans

Cyrk Estaube rano był równie piękny jak o zachodzie. Poranne i wieczorne widoki to jeden z powodów dla których lubię sypiać wysoko w górach.

W promieniach słońca ożył też widok w dół. Tym razem przeszliśmy na drugą stronę rzeki wygodnym górnym mostem.

Ścieżka na Horquette d’Alans była wyraźnie widoczna. Czasami przekraczała płaty śniegu, ale na większej części podejścia była trawa.

Wyżej zaczął się śnieg. Od razu zgubiliśmy drogę. Kilkanaście metrów przeszliśmy w butach, ale co chwila zapadaliśmy się głęboko  i w końcu zdecydowaliśmy się założyć rakiety. Mieliśmy nadzieję, że za chwilę znów wejdziemy w trawy, ale przed nami ciągnęła się już tylko biel.

Na trawersie pod samymi skałami rysował się jakiś ślad.  Był bardzo wysoko, nie podobał mi się, jednak Jose uparł się żeby tam iść. Ślady  mają magiczną moc. Przyciągają.

Zbocze nie wyglądało groźnie ( i nie wygląda tak też na zdjęciu), jednak bardzo szybko okazało się za strome dla rakiet. Pół biedy, dopóki szliśmy prosto w górę.  Jose szedł pierwszy i jego rakiety, o mniej uniesionym do góry przodzie dobrze i solidnie wbijały się w śnieg. Szłam po śladzie Jose jak po schodach. Gorzej było jeśli spróbowałam zrobić swój. Moja rakieta jest tak zaokrąglona i zadarta, że nos wcale nie chciał się wbić. Trochę lepiej było przy uniesionej pięcie, ale i tak bez gotowych stopni zsunęłabym się prosto w dół.  Na trawersie było jeszcze gorzej i dość szybko zmieniliśmy rakiety na raki. Teraz było lepiej… przez chwilę, dopóki śnieg całkiem nie rozmiękł.

Najgorzej było w pobliżu skał.  Na lekko tylko pokrytych śniegiem kamieniach raki nie miały się czego trzymać, poniżej tworzyły się wielkie dziury i w jedną z nich Jose wpadł aż po pierś. Musiał zdjęć plecak, żeby się wygrzebać. Zaczęliśmy się bać, że podetniemy cały stok. Teraz nawet Jose przyznał, że wysoki trawers  to nie był dobry pomysł. Przeszliśmy ostatni kawałek z duszą na ramieniu, a potem uciekliśmy w skałki po prawej.

Skała była znacznie pewniejsza niż śnieg. Wspięliśmy się kilkanaście metrów po solidnym podłożu tęskniąc za latem. Na grani leżała gruba czapa.

Prowadził z niej ostrożny ślad w dół. Przerażający, bo zbocze było tu okropnie strome.  Posiedzieliśmy chwilkę na szczycie kontemplując widok.

W górze coś gruchnęło. Na zbocze, którym przeszliśmy przed chwilą spadła mała lawinka. Hmm… Nic strasznego, ale poleciało sporo kamieni. Zdecydowaliśmy się jak najszybciej zejść.

Tylko jak? Człowiek, który był tu przed nami stracił autorytet. Już nam się nie podobał jego ślad. Pokręciliśmy się trochę po skałkach, wyjrzeliśmy… tak naprawdę to chyba tylko ja wyjrzałam. Wydawało mi się, że w szczerbie najbliżej skał- czyli  tam gdzie idzie letni szlak, też dałoby się jakoś zejść. Z wysokości kilku metrów, grzbietem nie dało się już niżej zejść, nie zauważyłam, że w szczerbie był lód.  Żeby dojść do przełęczy trzeba był  wrócić kawałek pod skały. Zeszliśmy wciąż jeszcze wyluzowani. W końcu poradziliśmy sobie, weszliśmy na przełęcz, upiorny trawers był pokonany…

Skały były pionowe i żeby dostać się do szczerby, musieliśmy znów wejść na rozgrzany śnieg.  Wysoko, przy samej ścianie wpadaliśmy w tą kaszę po kolana wycinając w ledwo się trzymającym zboczu głęboki rów. Ohyda. Stromo, miękko, dobrze że to tylko kilka metrów. Na grani weszliśmy w cień. Zmrożony śnieg kawałek dalej zamienił się w lód. Zbocze pod nami urwało. Wcale nie było mniej strome niż tamto schodzące z samej góry. Być może odrobinę, z tym, ze tam był dobry firn, a tu lód. Obejrzeliśmy się za siebie, ale żadne z nas nie miało ochoty wracać na podcięty śnieg.  Wyciągnęliśmy czekany i zaczęliśmy ostrożnie schodzić.

Trudny kawałek nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia metrów. Może był nawet trochę krótszy, jednak zeszło nam tam sporo czasu. Lód był obrzydliwie twardy. Raki trzymały, chociaż prawie się w to nie dawały wbić. Trudno było balansować na stromiźnie z ciężkim plecakiem. Grot czekana nie wbijał się ani trochę, więc nie mogłam się nim podpierać. W końcu odwróciłam się przodem do ściany i zeszłam wbijając w lód cały dziób. Trzymał jak wmurowany. Żałowałam, że nie mam drugiego czekana. Moment w którym wyciągałam grot z lodu i wbijałam jeszcze raz, troszkę przerażał, ale i tak tempo mojego opuszczania się bardzo wzrosło. Kilkanaście metrów dalej weszłam w lekkie zagłębienie pod samymi skałami. Śnieg zmiękł, a  zbocze zrobiło się mniej strome.

Ogrzany śnieg zaczął się lepić i do raków przyklejały nam się ciężkie kluchy. W połowie zbocza, nie czekając na dogodne miejsce usiedliśmy na śniegu i założyliśmy rakiety. Poczuliśmy się zdecydowanie lepiej.

Szybko zeszliśmy do schroniska delektując się pięknym widokiem. Przed nami piętrzył się Cyrk Gavarnie, za nami warstwowe skały Pic Rouge de Pailla. Pod schroniskiem usiedliśmy na chwilę i zjedliśmy. Byliśmy już głodni. Nie mogłam znaleźć sali zimowej, ale okazało się, że otwarte było główne wejście. Wcześniej dla zasady ruszyłam klamką, ale nie chciała się otworzyć –  drzwi trochę się zacinały.

Być może nie tylko ja miałam z tym problem. W cabanie położonej jakieś pół godziny niżej spotkaliśmy dwóch Hiszpanów. Wybierali się jutro na Pic Rouge de Pailla. Mieli zamiar wyjść już o piątej rano. Ciemno, ale przynajmniej śnieg twardy. Jose odradził im nasz mocno już podcięty ślad.

Dalsza droga, poza tym że śnieg zmienił się w błoto była już prosta i łatwa.

Przez cały czas widzieliśmy Cyrk Gavarnie, pogrążający się w wieczornym cieniu.

W miasteczku kupiliśmy trochę jedzenia i zaczęliśmy podchodzić w stronę schroniska La Grange de Holle. Jest dość daleko, trzeba przejść szosą parę kilometrów, ale mam słabość do klubowych schronisk. Ściemniało się i na szczęście zabrał nas jakiś miły człowiek- jak się szybko okazało pracujący w schronisku Hiszpan z Madrytu.

Ucieszyliśmy się, że mają miejsce. Był piątek, a w sobotę zaczynał się wielki narciarski bieg na Breche de Roland i schronisko było całe zarezerwowane. To ciepłe i przyjazne miejsce. W większości użytkowane przez samochodowych turystów i narciarzy- obok jest stacja narciarska, jednak przygotowane też dla „takich jak my” (ma ogólnodostępną kuchnię), a co najważniejsze nielimitowaną ciepłą wodę w kranach i prysznicu…i jest gdzie wysuszyć buty:).

 

 

Share
Translate »