Z Menners był piękny widok. Na zachodzie pojawiły się dalekie trzytysięczniki. Obok niemal trzytysięczne szczyty Andory. Na większości dostępnych już byłam. Pamiętam jak trudna wydawała mi się zachodnia strona Pic de Serrera, któregoś mroźnego jesiennego poranka. Krucha, zalodzona i stroma. Teraz na mapie dorysowano tam jeden z wariantów HRP, nie wiem na ile był czyimś popisem czy fantazją, a na ile naprawdę ktoś go używał. Kusił mnie, ale prowadził do Francji, a wolałam się teraz trzymać Andory. I musiałam już schować się w cień. Było po południu słońce mnie strasznie zmęczyło. Poza tym na Pic de Serrera kłębił się kolorowy tłumek, a GR jak na zamówienie był pusty. Schodziłam wśród kwiatów. Było kolorowo jak nigdy. Wspaniale. Schowałam się w małej i położonej troszkę w bok od szlaku cabanie. Wnętrze było cudownie ciemne i chłodne. Nigdy tu wcześniej nie byłam i chętnie bym przenocowała, ale było zbyt wcześnie. Poleżałam i zeszłam dalej, w schronisku podładowałam telefon. Obsługa kusiła żebym została, pokazali mi nawet zimowy pokój gdzie można się było zatrzymać za darmo jak w dawnych czasach kiedy Cabana Sorda była bezobsługowym schronem. Ale nadal było dla mnie zbyt wcześnie. Wychodząc spotkałam brodatego mężczyznę, którego widziałam kiedyś w schronisku Mariales. Schudł bardzo. Narzekał na obtarte nogi i rozważał powrót do domu.
Do nocy przeszłam jeszcze do Cabany Rialb. Z daleka, z polanki poniżej przełęczy widziałam, że w schronie są ludzie, ale zanim tam dotarłam odeszli. Zostały okruszki i śmieci. Lubię to miejsce choć trudno tam o samotność. To blisko drogi, blisko El Serrat i co chwilę przechodził ktoś z psem, ktoś biegł. Udało mi się umyć dopiero po zmroku.
Rano dolinę wypełniła perlista mgła. Podchodziłam w morzu kwitnących rododendronów, w jaskrawej zieleni świeżych traw. Tuż przed Portella Rialb minęła mnie para biegaczy, potem kolejna. I zaraz pojawiły się wyciągi Arcalis. Rany na skałach, zawijasy szosy. Nie da się tego niestety obejść, można co najwyżej patrzeć w inne strony.
Upał narastał, słońce prażyło bezlitośnie i zamiast wspinać się nad Estany Esbalcat zostałam na znakowanym szlaku. Zdziwiło mnie, że położona przy parkingu cabana jest otwarta. Wewnątrz panował wspaniały chłód. Usiadłam ugotowałam herbatę z podejrzanej wody, którą ktoś tu kiedyś zostawił w baniaku. Pomyślałam, że mogę nanieść więcej, do potoku nie było bardzo daleko, wyjrzałam i pobiegłam szybciej. Czarna chmura zasnuła już całe niebo, zaczęło kropić. Kiedy wracałam zagrzmiało. Chwilkę potem otworzyły się drzwi i do wnętrza wpadła trójka mokrych dzieciaków. Siedzieliśmy razem chyba z godzinę. Burza nie słabła, ale udało im się dodzwonić do kogoś z rodziny i podjechał po nich samochód. Mieszkali w La Massana.
Ja poczekałam jeszcze chwilę, aż burza oddaliła się za grań. Podchodziłam w deszczu i mgle. Nie miałam pomysłu gdzie się schować, nawet żałowałam że nie zostałam na parkingu, nikomu to chyba nie przeszkadzało, mi w sumie też. Ale jakoś zawsze tak robię, wychodzę a potem się martwię… Cabana zaznaczona na mojej mapie jako schron była malutką ziemianką otoczoną ociekającą zielenią. Nawet mi się tam nie chciało wpełzać. Za mną kłębiło się morze burych chmur. Na kolejnym parkingu wyżej stało kilka kempingowców. Przez moment zastanawiałam się czy nie położyć się na kanapie jednego z wyciągów, była pod dachem, sucha i miękka, ale jednak wdrapałam się jeszcze wyżej do małego kamiennego muzeum- rekonstrukcji dawnego gospodarstwa. Już tam kiedyś nocowałam. Niezłe miejsce, z wąską pryczą i bramką zamiast drzwi. Zdjęłam chlupoczące buty, rozwiesiłam na kracie skarpety, pelerynę. Co jakiś czas ktoś zaglądał, zwykle ludzie się uśmiechali i odchodzili. Ktoś zagadał. Trochę było mi głupio, ale nie na tyle żeby wyjść i rozbić namiot. Zbocza nasiąkły jak gąbka. Nie chciało mi się w nich grzęznąć. Moczyć namiotu.
Deszcz ustał chwilę przed zmrokiem. Resztka światła ozłociła szczyty na wschodzie, nad wyciągami wyrosła podwójna tęcza.
Obudził mnie dźwięk silnika. Ruszyły wyciągi… „Jak dobrze, że nie położyłam się na kanapie!” pomyślałam. Mało brakowało!
Kiedy wyszłam ludzie w kempingowcach jeszcze spali, a na podejrzanie gładkiej łące (zimą nartostradzie) hasały świstaki.