Rano, po namyśle poszliśmy dalej na wschód. Łąkami wzdłuż urwiska. Był tam drugi mirador, zagrodzony z powodu obrywu zbocza. Zanim przeszliśmy przez płot nadjechał samochód i dwóch ubranych roboczo panów zrobiło sobie po kilka selfie (fajna praca). Wdrapaliśmy się na punkt widokowy natychmiast po tym jak odjechali. Obryw zabrał połowę przejścia, ale sama platforma była nietknięta, a widok przepastny, daleki. Za nim zieleń, suche zarośla. Wiatr. Dziwne, ukształtowane przez wichury jałowce, pojedyncze, potem zbite w bajkowy las. W dole, na wybrzeżu kolorowe lawowe pola. Najsławniejszy jałowiec (El Sabinar) otoczono płotkiem. Spotkaliśmy tam wycieczkę brytyjskich emerytów, więc ruszyliśmy jakąś nieznaną ścieżką w stronę wybrzeża. Ładnie, po dzikim nadal przez pokrętny las, potem kawałek szosą. Próbowaliśmy z niej kilkukrotnie zejść, ale wychodziliśmy na manowce. Czyli w wypadku Hierro w kolczaste zarośla na bardzo stromym. Teraz wiemy, że być może można było zejść bliżej morza dróżką prowadzącą do wysypiska śmieci- po czym i tak zostałoby z pół kilometra chaszczy, przeciętych wyznaczonym przez Ptolemeusza Południkiem Zero (w 19-tym wieku przesuniętym do Greenwich), za którym ocean zaginał się podobno jak obrus spadając w bezdenną przepaść. Koniec świata. Szosa (którą nikt na szczęście nie jeździ) doprowadziła nas na powrót do GR131. Zeszliśmy na koniec szlaku do Faro de Orchilla- półwyspu z latarnią morską i porcikiem. Mapa pokazywała tam toaletę. Kusił nas nie tyle sam przybytek co wyraźne literki WC- czyli water closed? Istotnie znaleźliśmy budyneczek z drzwiami i z kranem. Zanim nabraliśmy wody postanowiliśmy tam przenocować. Były stoły piknikowe i dach, kamienne molo i daleki widok. Czyli raj. Woda niestety okazała się żółta… Jak jasne piwo, albo słaba herbata.
-Nie pijcie tego!- krzyknęła zgodnie para turystów (z Teneryfy). Mówili tylko po Hiszpańsku (a my nic), ale szybko się zaprzyjaźniliśmy. Zaprosili nas na kawę (z kawiarki) i obdarowali kilkoma litrami mineralnej o pomarańczach nie wspominając. Byliśmy przeszczęśliwi. Żółta woda posłużyła do mycia, kiedy nasi towarzysze już odjechali i zostaliśmy w tym raju sami. Prawie sami. Po zmroku nasze śpiwory rozłożone po postu na ziemi odwiedziły robaki. Długie na jakieś 5 cm obdarzone parą sumiastych wąsów. Nawet ładne. Edek uznał, że mają złe zamiary, więc z żalem rozbiliśmy namiot. Był nów. Ciemność co minutę przecinała smuga światła latarni morskiej. Latarki wydobywały z niej i inne rzeczy. Jakiś zwierzak z fosforyzującymi zielono oczami kręcił się koło stołów piknikowych. W wodzie, przy wynurzonych przez odpływ skałkach błyskały miarowo świecące stwory. Wodorosty, może ryby… Cieszyłam się, że się tam nie kąpałam. Czarne urwiska zastygłej lawy. Huk oceanu. Droga Mleczna zatłoczona jak autostrada i koniec świata… Sama chyba czułabym się nieco nieswojo. Długo siedzieliśmy na przystani robiąc zdjęcia. Nie pamiętam już czy kiedykolwiek widziałam na raz tyle gwiazd.