Po jedzeniu poczułam się silniejsza. Zwiedziłam kościół, mijałam dzikie, postrzępione zatoczki. Wypatrywałam wody (zgadzała się z mapą), podziwiałam nieliczne skromne domki i nieskromnie wielkie kempingowce poustawiane bezczelnie na punktach widokowych, tak, że wchodziły mi w każdy kadr i zasłaniały rozstaje. Ich właściciele dziwili się po co przeciskam się do poustawianych przy szlaku map i po co czytam zamieszczone na nich historie. Potem czytałam już chyba z uporu. Jedną poświęcono miejscu gdzie kiedyś zatonął brytyjski statek. Para Szwajcarów w samochodzie, który z daleka wzięłam za spory dom nawet nie drgnęła kiedy się o nich musiałam otrzeć, żeby się do niej dostać. Z nogami wywieszonymi z balkonu (mieli składany balkon!) bez masek patrzyli na mnie z góry jak na robaka. Bezdomna z teleobiektywem…hmm.
Słońce zaszło za latanią na cyplu. Nad oceanem perliła się wieczorna mgła. Szlak znów wydostał się z piaszczystych dróg. Szłam szybko, jak najdalej od ludzi wystraszona, bo wszystko było pozarastane, wrzosowiska pełne kolcolistów i jeżyn, skaliste, nierówne. Miejsce, gdzie na mapie zaznaczono schron okazało się skrzyżowaniem ścieżek, minęłam je rozpędzona, ale wróciłam. Ściemniało się, wiedziałam, że nigdzie nie będzie lepiej… Powolutku obeszłam chaszcze, z klifu zbiegała wąziutka ścieżka. Na skraju plaży- półkulistej kamienistej zatoczki falowała łąka. Znalazłam fragment zarośnięty czymś podobnym do komonicy, miękkim i elastycznym, wiedziałam, że namiot tego nie zniszczy. Nie w jedną noc. Nad wodą ciemniał rozmyty ślad po ognisku i resztka czegoś co mogło być kiedyś szałasem, zabranym i rozsypanym przez fale.
Nocą na przeciwległym brzegu zatoki świeciła Muxia, za mną latarnia, którą widziałam wieczorem. Rano znalazłam źródło.
Camarinas wydawało się senne. Odpływ odsłonił piaszczyste dno pokryte ściekowymi czy burzowymi rurami. Pachniało wodorostami, rybami. Znalazłam sklep, wypiłam kawę. Lepsza byłaby herbata, ale nigdzie jej tu nie widziałam, pewnie trzeba było poprosić.
Od Muxii dzieliły mnie dwie głębokie zatoki. Szlak obchodził je brzegiem morza, czasem lasami, czasem po skałach i plażach. Jedną okrążyłam podczas odpływu, po odsłoniętym na ogromnym obszarze dnie uwijali się ludzie z koszami i czaple. Kiedy maszerowałam przeciwległym brzegiem zatoka była już cała zalana i nawet by mi nie przyszło do głowy jaka jest płytka. Znów czułam się bardzo słaba. Posiadywałam, na opuszczonym miejscu biwakowym ugotowałam sobie trochę mięty, rosła wszędzie. W barze kupiłam banana. Jedzenie, które ze sobą niosłam wydawało mi się obrzydliwe, zbyt tłuste zbyt kaloryczne zbyt ciężkie. Nie wiedziałam czy nie mam siły, bo nie jem czy może przypadkiem jest odwrotnie, więc mijając śliczną wieś w końcu zatoki- A Ponte a Porto przeczekałam w restauracji przelotny deszcz i zamówiłam talerz omułków na parze. Pomogły.
Udało mi się dojść prawie do Muxii i gdybym się uparła pewnie znalazłabym tam jakieś albergue, ale się nie upierałam. Szlak biegł wzdłuż rzeczki, stały nad nią kamienne młyny, pootwierane jak wcześniej w Verdes. Zajrzałam do każdego, rzeka wsiąkała w wał piachu tuż przed plażą, bardzo szeroką w czasie odpływu. Przysiadłam poczekałam aż zajdzie słońce i wróciłam. Materac zmieścił się koło młyńskiego koła, drzwi dały się zamknąć od wewnątrz i jedyne co mi przeszkadzało to huk bystrza.
Kiedy dotarłam do Muxii apteka była jeszcze zamknięta, więc poczekałam. Chciałam kupić nifuroksazyd, ale dostałam tylko sybiotic i loperamid. To nie pomogło. Wlokłam się wspaniale pięknym wybrzeżem, przez chaszcze już troszkę jesienne, gąszcze owocujących fig, kępy głogów. Wszystko wydawało mi się obojętne. Deszcz, który na chwilę zajął Muxię, linia brzegu poszarpana i piękna, wspaniały dziki fragment ścieżki prowadzący do rozstajów u podstawy półwyspu Turinian. Zastanawiałam się nawet czy chcę tam iść, ale miałam wrażenie, że powinnam. Turinian (nie Finisterre) jest najbardziej zachodnim punktem Hiszpanii. Skoro (kiedyś, wydawało mi się, że to było już dawno temu) skoro kiedyś wyszłam z najbardziej wschodniego punktu (Cap de Cresu) to co mi szkodziło dowlec się też na zachodni? Zresztą tak też biegł szlak, robił tam pętlę. To nie było bardzo daleko, najwyżej z 5 km. Usiadłam, zrobiłam szybkie pamiątkowe zdjęcie przy latarni i zawróciłam, bo bardzo tam wiało. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Na falach bujała się rybacka łódź. Wcześniej myślałam, że powinnam czuć radość z osiągnięcia celu, ale to też było mi obojętne.
Wracałam już. Szlak przestał być moją przyszłością, moim przeznaczeniem. Zostawał za mną i nie wiedziałam jeszcze co z nim zrobię. Przez dziurę, która mi się wytarła w bucie wpadł kamyk i nie chciało mi się stawać i go wyciągać. Słońce ściemniało do pomarańczu, po krawędzi klifu jechał traktor. Kobieta i mężczyzna ustawiali poidło dla krów, widziałam z daleka wieś z dróżkami wydeptanymi przez zwierzęta, w eukaliptusach nie było gdzie przenocować, nie miałam dobrej czystej wody, więc szłam z nadzieją, że coś znajdę dalej. W zatoczce kilka kilometrów przed Lires był bar dla surferów. Odważyłam się tam spytać o nocleg. Musiałam wyglądać nieszczególnie, bo zgodzili się wynająć pokój, w malutkim domku na plaży. Przespałam w nim 11 godzin, wypiłam kilka litrów rumianku w małych porcjach. Koło południa nadal nie pojawił się nikt z obsługi. Nie wiedziałam jak mam oddać klucz, więc zawiesiłam go na klamce baru. Gdybym poczekała jeszcze moment nie zdążyłabym już na Koniec Ziemi. Z Lires do Finisterre biegną dwa szlaki. Długi i trudny – mój Camino los Fares i łatwa pielgrzymkowa droga z Muxi. Czułam się źle porzucając zielone stópki dla betonowych słupków camino. Asfalt śmierdział, morza nie było już wcale widać. Wsie, lasy, trochę wspaniałych spichrzy, i wielkie, rozciągnięte wzdłuż szosy Finisterre. Miałam siłę tylko cyknąć napis telefonem. Znalazłam hostel, położyłam się od razu do łóżka i ledwo się zwlokłam przed świtem na autobus. Miałam zaledwie godzinę w Santiago. Tłum przepchnął mnie przed grobem św Jakuba tak szybko, że nie zdążyłam pomyśleć. Katedra była zamknięta. Plac wypełniała kolejka pielgrzymów ustawianych precyzyjnym sznurem, każdy w masce. Czekali na południową mszę i jakaś wzruszona tą chwilą dziewczyna zamieniła ze mną ze dwa słowa.
Kiedy samolot oderwał się od ziemi pojawiła się linia wybrzeża i kominy spalarni śmieci w Cerceda. Potem mgła, która czasem się przedzierała i mogłam rozpoznać miejsca, którymi szłam. Rzeki, zatoki. Miasta. Wiatraki gdzie biwakowałam, Pireneje były zachmurzone. Półprzytomna przesiadłam się w Barcelonie, z Berlina odebrał mnie mąż. Nifuroksazyd, który znalazłam w domu był przeterminowany, ale była noc i nie chciało mi się gnać do apteki. Dwie żółte tabletki wystarczyły żebym znów poczuła się sobą. Nie wiedziałam czy ten smętny koniec, te mętne ledwo przeżyte ostatnie dni były karą za coś, co przegapiłam, czy nagrodą ułatwiającą powrót do domu? Nie potrafię utrzymać trwałej równowagi, balansuję, muszę się starać i i tak przeginam to w tę, to w drugą stronę, więc nie dziwiła mnie interwencja Losu. Pewnie miał powód.
Długo nie umiałam nic zrobić z materiałem uzbieranym tego lata. Zdjęcia, wspomnienia, to wszystko wydawało mi się zbyt żywe. I zbyt błahe dla postronnego widza. Nadal nie wiem co powinnam, co warto, ale przysiadłam i opisałam, póki pamiętam. Może kiedyś uda mi się to złożyć w całość…
Bo przecież nie powiedziałam Wam wszystkiego.
Kasiu, dziękuję… dobrze, że nie opowiedziałaś nam wszystkiego…
tak naprawdę to nie napisałam najważniejszego, ale obawiam się, że tak jest z większością opowieści, nie tylko moich. Ważne rzeczy są trudne i najłatwiej je po prostu przemilczeć.
Dziękuję Kasiu za uchylenie drzwi do Twojego świata…. i opowieści z drogi.
PS. Czytam teraz „Południe i Północ. Dziennik wędrówki w czasach zarazy”. To ciekawe wrażenie czytać tę książkę w czasie kiedy owa „zaraza” mnie dosięgnęła
trzymaj się Marzena, mam nadzieję, że zaraza nie zrobi Ci żadnej krzywdy. I dzięki :)
Książka właściwie już gotowa :) Tylko wydawcę znaleźć i już!
Trzeba by dopisać to czego nie powiedziałam bo nie udało mi się znaleźć słów. Dzięki!