Ranek jest mglisty, widoczność marna, ale droga, której nie zauważyliśmy wieczorem, bliska, a drogi, wiadomo prowadzą do ludzi, ta pewnie do zgubionej wczoraj wsi. Wieje w twarz więc kulimy się pod kapturami, staramy nie wystawiać dłoni i nie zwalniać, bo byśmy zmarzli. Temperatura musi być bliska zeru, czasem pada rzadki podobny do gradu śnieg. Wieś wynurza się z mleka tylko na moment. Jest ogromna rozrzucona luźno po halach. I opuszczona. Jedyny samochód budzi nasz wielki entuzjazm, skręcamy nawet nie rozmawiając, automatycznie bo wydaje nam się to oczywiste. Pasterzy jest dwóch, obaj skuleni w kapturach jak my. Starszy, brodaty niesie panele solarne. Na nasz widok nawet nie zwalnia, na jego twarzy maluje się zdziwienie- czego tu? Śnieg gęstnieje, owce są mokre, błoto bezdenne, wiatr szarpie pelerynami. Przez moment stoimy zdezorientowani i chcąc nie chcąc wracamy na drogę. W kolejnych zabudowaniach jest źródło. Zrzucamy pod okapem plecaki licząc, że tu porządnie zjemy (rano i wieczorem nie było jak), ale woda jest już odłączona, kran suchy. Jose kręci się wokół i znajduje półpełny baniak. Zanim zjemy zdążymy porządnie zmarznąć i już nam się nie uda rozgrzać. Czym wyżej tym ciemniej i mętniej. Mijamy kolejną wieś, meczet jest zamknięty i nie ma w nim nawet okapu. Droga rozdziela się. Ta na wprost za kilkanaście kilometrów powinna przeciąć wysoką przełęcz z szosą do Ardahan. Drugiej nie mamy na mapie, ale opada i choć to nie po drodze schodzimy, bo mamy już dość. Jesteśmy przemoczeni, nie mamy czystej wody i szans żeby ją gdziekolwiek znaleźć czy dostać. To suche góry. Wodę do wsi doprowadzają kanały i już jest na nie za późno, są odłączone.
Szutrówką płyną potoki błota. Pierwszy widok pojawia się dopiero kiedy zejdziemy pod chmurę. Na linii lasu widzimy dużą wieś. Początkowo ciągnie nas tam, marzy nam się jakiś gościnny dom, herbata, ogień. Pierwszy człowiek na jakiego trafiamy to starszy pasterz w ociekającym plastikowym namiocie. Nasza obecność go dziwi, pomimo tego zamieniamy kilka słów. Pokazuje nam gdzie znaleźć wodę. Uznajemy, że to wystarczy i zamiast do wsi (i asfaltowej drogi) skręcamy w las i owczymi ścieżkami, czasem po koszmarnych chaszczach godzinami przebijamy się zboczem płaskowyżu, który nas nie chciał. Zatrzymuje nas rzeka i choć znajdziemy miejsce gdzie udaje się ją bezpiecznie przejść po jej drogiej stronie jest tylko ścieżka w dół. Z żalem patrzę na zbocza obcięte mętnymi chmurami. Na wspaniały jaskrawo przebarwiony las, pomarańczowe jarzębiny, złote brzózki. Trawy po pas. Po kilkunastu kilometrach w deszczu (i gęstych krzakach) jesteśmy przemoczeni do cna i uznajemy, że lepiej będzie zejść.
Za wsią ciągnie się piaszczysta droga, od przełączki na której stoi samotny dom szutrowy trakt. Przestaje padać, a kiedy stajemy żeby zdjąć część zewnętrznych warstw (żeby to co pod spodem trochę wyschło) zatrzymuje się koło nas samochód. Jeden z mężczyzn mówi po niemiecku. Proszę żeby nas podrzucił do szosy, wypatrzyłam na niej stację benzynową. Musimy naładować telefony. Mężczyźni odwożą nas na drogę. Na stacji jest gorąca kawa i sklepik, jest wspaniała czysta toaleta z ciepłą wodą, nawet romantyczna altanka gdzie akurat schowała się krowa. Spędzamy tam ze dwie godziny i najedzeni, z naładowanymi telefonami ruszamy dalej. Niestety szosą, z której aż do nocy nie uda nam się zejść, kawałek udaje się podjechać. Niedaleko, może z 5 kilometrów, ale akurat na nich był bar i żal mi, że nas ominęło ciepłe jedzenie, przez cały czas lekko mnie mdli i nie umiem nic na to poradzić. Droga wspina się na wysoką przełęcz, do której nie udało nam się dotrzeć górami. Po drodze jest mały park narodowy Karagol Sahara Milli Park. To las, gęsty dziki na stromych, skalistych zboczach. Szosa jest tam kręta i wąska, a jedzie sporo ciężarówek. Na rozstajach stoi drewniany hotelik, jest już ciemno, wszystko wokół ocieka, my też, więc skręcamy z nadzieją. Jest wolny pokój! Sprawiedliwie dzielimy między siebie kaloryfery i schodzimy do restauracji na kolację. To ładne wnętrze, obwieszone kryształowymi żyrandolami, z mnóstwem okien wychodzących na dziki las. Potrawy wyłącznie mięsne, na pytanie (moje) czy jest coś wegetariańskiego kelner odpowiada z dumą, że tak, jest kurczak!
Dobrze zjeść ciepłą kolację, wziąć prysznic. Deszcz stuka w blaszany dach przez całą noc, na śniadaniu jesteśmy sami, i mamy wrażenie że wszyscy śpią, a wpółprzytomny mężczyzna w recepcji wstał tylko dla nas. To nie zmienia faktu, że jedzenie jest pyszne, podobnie jak to wieczorem i nie żal nam, że musieliśmy na nie trochę poczekać.
Pada, we mgle widać tylko najbliższe drzewa, szosa lśni i w niedzielny poranek jest pusta, bez ciężarówek. Zabiera nas pierwszy przejeżdżający samochód. Wysiadamy na przełęczy. Gdybyśmy tak nie zmarzli wczoraj dotarlibyśmy tu na długo przed nocą i pewnie nawet by nam nie przyszło do głowy, że można stąd złapać stopa do hotelu.
Wieś na przełęczy jest już opuszczona na zimę, choć wyżej mijamy pasterza ze stadem owiec. Przez kilka godzin idziemy po trawach, bez drogi. Po południu na moment pojawia się daleki widok, ze skraju płaskowyżu (którym jak się okazało idziemy) majaczy daleki Ardahan. Potem przeciera się jeszcze kilka razy, raz wynurza się grupka domów w kanionie, raz długie łagodne trawiaste zbocze. Wędrujemy polnymi drogami, ścieżkami, czasem na przełaj. Udaje nam się znaleźć wodę, wycieka z podmokłego zbocza. Siadamy tam na chwilę żeby zjeść. Marudzę, że bol mnie brzuch, że biegunka i Jose rekwiruje cały chleb.- jak go nie jesz, to cię nic nie boli, wracamy do twojej bezglutenowej diety- ustala, a ja nie protestuję. Żal mi, przyjemnie było być normalnym jak inni, ale już chyba dłużej nie dam rady.
Za bagnem droga zaczyna lekko opadać. Idziemy szybko żeby się rozgrzać po postoju i zwalniamy, bo we mgle są domy. Nie widzimy czy daleko czy blisko, to tylko cienie. -Popatrz- wskazuję. Jose odwraca się i pada strzał. Po chwili drugi. Z mgły wybiegają dwa wściekłe psy. Mamy czas tylko ustawić się do siebie plecami. Ja tłukę kijami, Jose podnosi z ziemi kamienie i rzuca. Wirujemy tak jak zębate psyki. Krzyczę. Długo nikt nie odpowiada aż z chmury wynurza się młody mężczyzna i z trudem odciąga od nas zwierzęta. Przeprasza. Strzelił, bo myślał, że idą niedźwiedzie. Nasze plecaki nakrywają ciemne peleryny, widoczność jest mizerna, możliwe że rzeczywiście wyglądamy jak miśki, ale przecież nas o mało nie zabił…
Od wrzasku prawie straciłam głos. Przytakuję, kiedy nas zaprasza na herbatę. Psy teraz spokojne idą z nami. Wieś jest duża i już opuszczona na zimę. Domek naszego pasterza malutki, z surowych desek. Próg wysoki, drzwi niskie, że musimy się schylić. We wnętrzu rozżarzony piec, wystarczy dorzucić żeby buchnął ogień. Herbata jest gorąca i mocna. Chłopak dzwoni gdzieś ostrzec, że idziemy, żeby nikt kolejny się nie pomylił.
Odprowadza nas nad urwisko i pokazuje jak zejść. Nad wulkanem o regularnej stożkowej sylwetce rwie się potężny wał chmur. U stóp góry leży kolejna wieś. Za nami na stoku porusza się blada plama stada, to pewnie jego pilnowały psy. Kiedy się odwracam kolejny raz owce już utonęły we mgle. Ale przed nami jest coraz jaśniej. Szpiczasty szczyt odrywa kolejne płaty chmur, kłębią się na jego wierzchołku jakby walczyły, a szeroka dolina u stóp góry odsłania się coraz bardziej i bardziej.
Temperatura spada. Mijamy opuszczone domy postawione niechlujnie z betonu na ruinach zabudowy z kamieni. Starych domostw nikt nie rozebrał, nie wykorzystał ponownie surowca. Osiadły rozsypały się w zakola i kupki (jak obumarłe kolonie grzybów), obrosły pomarańczowymi porostami, pootaczały je kręte owcze ścieżynki w gęstych trawskach. Mam wrażenie, że zostały zignorowane, strącone w niebyt, niewarte nawet tego żeby je sprzątnąć i zrobić przejście. Odruchowo szukam na nich jakiegoś znaku, może zostały po Gruzinach czy Ormianach? Nic nie znajduję.
Za rzeką ciągnie się kolejna wieś. Tu domki są kolorowe, otynkowane. Też puste, ale kiedy podejdziemy bliżej walecznej góry, co nam wydarła z nieba dobrą pagodę z jednej z chatek wynurzy się staruszek w kaszkiecie i zamacha. To dość daleko i zanim dojdziemy zdąży się zniecierpliwić i podejdzie do Jose.
Prowadzi nas w bok, za drzwiami w malutkim niemalowanym pomieszczeniu siedzą przy piecu czterej mężczyźni. Na górce pasą się ich konie. Zdejmujemy plecaki na dworze, schylamy się w progu. Jak wszędzie. Herbata, poczęstunek, życzliwa rozmowa na migi. Jose daje się poklepywać po plecach, odwzajemnia uściski dłoni i śmiech. Ja padam. Za dużo było wrażeń tego dnia. Nie mam siły na niedomyte talerze, na potrawy jedzone z jednej miski, chleb rwany na blacie nigdy nie mytego stołu dłońmi, które nie pamiętają już mydła. Na samą myśl o jedzeniu tu mdli mnie. Męczy mnie kurtuazyjna rozmowa. – Nie ona nie zje z nami- tłumaczy na migi Jose- czymś się struła, musi sobie ugotować ryż-. Posłusznie wyciągam garnuszek i ustawiam obok innych na piecu. Ryż ze sklepu w Ardanuc jest dziwnie lepki, wewnątrz niedogotowany. Trudno go zjeść.
Przed zmrokiem panowie zaganiają konie do jednej z zagród. Po podwórku błąka się głodny pies. Oddamy mu rano zapas chleba. Już niepotrzebny.
Nocujemy w chatce jednego z mężczyzn. Wygląda jak pirenejska cabana, z pryczą, stołem i hakami do zawieszenia jedzenia. Gospodarz poszedł na noc do kolegów, nie wiemy czy z uprzejmości, czy bo tam huczy nagrzany piec. Niebo jest granatowe, gwiaździste. Błoto skute przez mróz.