Lało przez całą noc. Okno zaparowało, piecyk wygasł, ale nasze porozwieszane rzeczy wyschły. Chwilę przed świtem chmury rozdarły się, a nad dolinę przedarł się słoneczny blask.
Dobra pogoda utrzymała się z 15 minut. Wyszliśmy w mgłę rozmiękłą glinianą ścieżką na stromym zboczu.
Góry strzępiły trochę kożuch z chmur, więc mieliśmy nadzieję na poprawę pogody, jednak czym wyżej tym było wilgotniej i ciemniej.
Aż do przełęczy Muratello szlak pnie się ostrym żebrem. Po obu stronach widzieliśmy chmurę, czyli nic. Ścieżka jest łatwa i wydeptana przed granią robi się bardziej stromo i pojawia się trochę nietrudnych skał- teraz przysypanych cienko śniegiem i lekko poprzymrażanych. Zimą musi tu być niewesoło, dla wzmocnienia efektu ścianę zdobi tabliczka upamiętniająca francuskiego alpinistę, którzy zginął tu przemierzając GR20 na nartach razem ze swoim psem. Pies miał na imię Lula, lub Lala… jak mój kot. Pewnie wszyscy przechodnie ( tak jak ja) zastanawiają się jak szedł- na nogach czy może niesiony w plecaku ? To stromy trawers, nietrudno spaść. Samuel opowiadał nam poprzedniej nocy, że długo nie mógł przestać myśleć o tym kto spadł pierwszy i czy może ten drugi zginął próbując ratować kompana…
Południowa strona przełęczy to ciąg pochyłych płyt i bardzo strome zejście. W lewo wzdłuż grani ciągnie się znakowana pomarańczowo ścieżka prowadząca na wierzchołek Monte d’Oro. To ładna i ciekawa trasa, przeszliśmy ją kiedyś latem. Nie jest trudna, ale wymaga troszkę uwagi. Pod samym szczytem jest lekko wspinaczkowy kominek, na zejściu bardzo stromy i mało stabilny piarg. W lipcu były tam płaty śniegu.
Chmury rozwiewały się na króciutkie chwile. Widzieliśmy, że na szczycie jest śnieg, prawdopodobnie była też i gołoledź, a na grani pewnie szalał wiatr. Nawet tu 300 metrów niżej wichura zrywała nam kaptury i narzucała płaszcze na głowy. Nie znałam drogi w dolinę, Jose był tu pierwszy raz, więc bez większego żalu zdecydowaliśmy się już zejść.
Ścieżka jest mało widoczna i nie najlepiej oznakowana. Być może zgubiliśmy jakiś fragment we mgle.
Najbardziej jaskrawymi, najlepiej widocznymi i najsilniej przyciągającymi wzrok plamami były obwieszone owocami jarzębiny, więc chcąc nie chcąc szliśmy za nimi a nie za znakami.
Poniżej progu nie ma już wątpliwości. Ścieżka schodzi po pięknie wypolerowanych szkierach. Jest troszkę znaków i sporo kopczyków.
Niżej było cieplej. Skały pokrywała woda, nie lód. Ze wszystkich stron, ze ścian, z balkonów i progów lały się setki wodospadów. Pod nami huczała rzeka z każdą minutą coraz bardziej wezbrana. Mieliśmy nadzieję, że dalej trafimy na jakiś most.
Pogoda nie poprawiła się. Długo szliśmy w deszczu zrywając ociekające jeżyny i przeciskając się przez wilgotny karłowaty las.
Dolina ma szereg progów, ścieżka jest piękna, daleko przed nami pojawiły się zalesione wzgórza i lepsza pogoda bez chmur, a po lewej wyła wbita w ciąg skalnych progów górska rzeczka. Co jakiś czas teren wypłaszczał się, po to, żeby chwilkę potem znów się urwać.
W jednym z takich miejsc szlak rozwidla się. Można podejść (odrobinkę) na Col de Vizzavona, lub iść dalej GR 20 schodzącym na stację kolejową o tej samej nazwie kilkaset metrów niżej. Latem jest tam gite i kemping, a w stacyjnym budynku działa mały sklepik. Nie wiedzieliśmy jak jest teraz, więc zdecydowaliśmy się iść wprost do szosy, czyli na przełęcz.
To niedaleko. Zaraz za barakami parku linowego zaczyna się gruntowa droga. Co jakiś czas słyszeliśmy samochód przejeżdżający ukrytą w lesie szosą. Gite na przełęczy i bar były zamknięte. Tu jeszcze bardziej niż gdziekolwiek. Rzędy solidnych okiennic, zasłonięte deskami- pewnie przed śniegiem drzwi. Przez chwilkę zastanawialiśmy się gdzie może być najbliższy sklep i w końcu zdecydowaliśmy się iść na wschód. Wiało z zachodu, a nad Vivario błyskały kawałki cudnie błękitnego nieba.