Gruzja jesienią cz 22

Po nocnej burzy nie został nawet ślad. Niebo bezchmurne, deszcz wsiąkł w wyschnięte chaszcze. Był lekki mróz. Guzdraliśmy się. Dobrze było patrzeć na wstający dzień. Owsianka, herbata, ceremoniał trzepania namiotu w wykonaniu Jose. Ciepło narastające powoli, bo duża wysokość. Ulga, że nie było niedźwiedzia… Zwijając się zobaczyliśmy pod nami obozowisko. Niby namiot z jakiejś płachty plastiku, tymczasowy malutki i biedny. Samotny pies, który nas chyba nie widział. Dziwiło nas, że go nie słyszeliśmy nocą. Nie widzieliśmy też światła ogniska, nie czuliśmy dymu, a to niedaleko może kilkaset metrów.

Po stoku na wprost nas wspinało się stado owiec. Ogromne. Spotkaliśmy je potem podchodząc. Wydeptały labirynt śladów, pogniotły pokrzywy i osty, idąc w górę myliliśmy się tam wielokrotnie. Był z nimi samotny mężczyzna, stanęliśmy pogadać jak zwykle. -Siedzę tu sam, bez przerwy od 5 miesięcy- zaskoczył mnie. -Byłem kierowcą, miałem wypadek, wszystko straciłem i została mi tylko ta praca… -Tak tu pięknie- powiedziałam, bo nic innego mi nie przyszło do głowy.-Co z tego, cały czas muszę uważać, przedwczoraj nocą był niedźwiedź. Mało pieniędzy. A wam ile płacą, że tak chodzicie? Wiedziałam, że nie rozumie. Pogadaliśmy jeszcze chwilkę o naszej drodze, niezbyt precyzyjnie niestety. Nie wiem czemu miałam nadzieję, że ścieżka, którą przyszliśmy prowadzi dalej, że nie spotka nas tu nic trudnego. Pożegnaliśmy się, wyszliśmy na grań. Daleko, prawie na horyzoncie pokazały się jakieś wieże- telewizyjne czy telefoniczne- Gudauri- pomyślałam. Na grani ścieżka znikła. Co jakiś czas widzieliśmy kopczyki, ale chyba nie miały nic wspólnego ze szlakiem. Prawidłowo zidentyfikowałam odejście i natychmiast się tam zgubiłam. Zejście było upiornie strome. Ponad 45 stopni. Trawy, trochę skał. Jose protestował, miał zbyt sztywne buty, za ciężki plecak.- Wróćmy do Babuszki-jęczał, a ja miałam już dość powrotów. W zamieszaniu umknęło nam, że mieliśmy alternatywny pomysł, zejście z bocznej grani do miejsca gdzie pewnie spotkalibyśmy szlak… o ile były tu jakiekolwiek szlaki. Widzieliśmy je tylko na mapie. Poszliśmy źle. Trzeba było strawestować stok i ominąć wszystkie kaniony, ale wyglądało to przerażająco i Jose uznał, że żartuję. Poszliśmy w dół. Wbiliśmy się w labirynt skalnych koryt. Tak stromych, że ledwie nam się udało wyjść. Zbiegały się i łączyły. Nie wiedzieliśmy ile ich jeszcze przed nami. Minęło kilka godzin, stromizna nie wypłaszczała się ani na chwilkę, dno doliny prawie się nie zbliżyło. Zeszliśmy około 400 metrów. Kilka razy szliśmy po tropie niedźwiedzia widzieliśmy opuszczoną norę, może wilka… Zaczekałam, nałapaliśmy wody. Tu, nisko zaczynała się już wysączać spod skał, wyżej było kompletnie sucho.- Nie chcę pić, chcę stąd jak najszybciej wyjść!- marudził Jose. Zawróciliśmy. Bezpośrednio pod górę, nie przekraczając już skalnych rynien. Potem myślałam, że to chyba najgorsze miejsce. Najbardziej strome.

Teraz oczywiście role się odwróciły, Jose wyrwał do przodu (zawsze ma siłę), ja zdechłam. -Zwymiotuję jak się nie zatrzymamy- jęczałam, chociaż wiedziałam, że nie możemy. Szła noc. Niebo zachmurzyło się, stok był tak stromy, że często trzeba było łapać się traw. Tak naprawdę nie było jak stanąć, utrzymywał nas tylko pęd. -Jeszcze kawałek, jeszcze 50 metrów- pocieszał Jose, -Teraz szybko! Ruszyłam granią, już nie myśląc. Za nami niebo aż czarne od chmur. Biegliśmy kilkanaście minut. Rozbiliśmy namiot w pierwszym w miarę płaskim miejscu. Bez zapasu- grzbiet miał tam ze 3 metry szerokości. Za nami piętrzyła się skała, zeszliśmy z niej. Przed nami był jakiś uskok. Stromo po obu stronach. I tak nie poszlibyśmy dalej po ciemku. – To nie ta grań, wiesz prawda?- Spytałam kiedy już leżeliśmy w namiocie. Wiatr szarpał tropikiem, siekł deszcz -Coś ty? To gdzie jesteśmy? Wyciągnęłam mapy, przypomniało mi się, że widziałam wieże, więc może być i telefoniczna sieć. I wtedy zaczęło grzmieć. Potem błyskać. Huczało jak oszalałe. Leżeliśmy wystraszeni. Biwak najgłupszy z możliwych… Grań wąska po obu stronach przepaść. Wichura, Pioruny… Biły tak często, że nie udawało się liczyć jak są daleko. Burza kręciła się przez kilka godzin. Odchodziła, wracała. Wiatr wył. Pałatka tańczyła. Nie było późno więc (na wszelki wypadek) wysłałam współrzędne Edkowi- jesteście w pięknym miejscu!- odpisał.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »