Kiedy rozsuwałam zamek namiotu nadal oblepiała nas mgła. Wyjrzałam, ziewnęłam i nagle w niebie pojawiła się dziura. Przed mami, całkiem niedaleko piętrzył się lodowiec Chauki. Chmury odsłaniały go po kawałku, wschodziło słońce, światło – jak reflektor wychylało się z kolejnych dziur, eksponując coraz to nowe miejsca. Siedzieliśmy, patrzyliśmy. Mieliśmy mało wody, więc śniadanie nie było wystawne. Ruszyliśmy kiedy widok zbladł. W dół przez mokre trawy do rzeki, a za nią do gruntowej drogi. Zdziwiła nas już wczoraj, nie zaznaczono jej na mapie. Prowadziła do Roshka, ale skąd? Kiedy myśleliśmy podjechał samochód.-Dokąd biegnie ta droga? -Do Anghieli. Czyli tam gdzie mieliśmy zamiar iść, z tym że na mapie były tylko szlaki, myśleliśmy, że to niedostępne miejsca. Stracony przez załamanie pogody plan zbladł, tracił czar…w sumie dobrze, że nie poszliśmy drogami. -Czy w Roshka jest jakiś sklep?- zapytałam. – Nie tylko gospoda. -Potrzebujecie jedzenia? Bierzcie! W rękach zaskoczonego Jose wylądowały puszka z rybą i chleb. Chciałam zapłacić, ale mężczyźni tylko się śmiali. -W gospodzie powinien jeszcze ktoś być, może coś zjecie. Podziękowaliśmy. Byliśmy ogłupieni. Żółty szlak, który pozwalałby wrócić do opuszczonego planu biegł zrujnowanym przez koparki zboczem, ciągiem zygzaków. Nuda, nie chcieliśmy. Czerwony- nic by nam z niego nie przyszło. Dochodził do tej samej szutrówki. Zostało iść przez Chauki pass-chociaż planowaliśmy to na drogę powrotną. Staliśmy, oglądaliśmy mapy. -Źle się czuję- oznajmił w końcu Jose. Przydałoby się jakieś normalne jedzenie. Zawróciliśmy i zeszliśmy do Roshka. Kobieta w hostelu bez entuzjazmu upiekła ziemniaki, zrobiła sałatkę i miętę. Ugotowała jajka. Nie miała już więcej zapasów. Zamykała, wracała do miasta. W międzyczasie naładowaliśmy baterie, wysuszyliśmy przemoczone rzeczy, mokry namiot. Było tego mnóstwo, zajęło cały sznurek i na koniec musieliśmy te rzeczy zdjąć, bo gospodyni przyniosła pranie. Kiedy się pakowaliśmy przyszedł młody mężczyzna. Pewnie syn. Ze złością kopnął jednego z psów. Jose bawił się z nimi chwilkę wcześniej, były wesołe. Zdziwiłam się. Kiedy wyszliśmy dwa z nich ruszyły z nami. Być może wszystkie były bezdomne.
Początkowo szliśmy w górę doliny bez ścieżki, wyżej znaleźliśmy szlak. Pety, papierki, chusteczki, niektóre jeszcze pachnące, świeże. Zbieraliśmy, zakopywaliśmy. Przestaliśmy je liczyć po setce. To było popularne miejsce. Drugą stroną strumienia schodziła jakaś wycieczka. Za skrętem, skąd było już widać Chauki spotkaliśmy grupę Holendrów z przewodnikiem. Pogadaliśmy, poprosiliśmy żeby sprowadzili psy. Pomimo straszenia, krzyków trzymały się kilkadziesiąt metrów za nami. Przewodnik obiecał, że się tym zajmie i chyba tak zrobił, bo nie wróciły. Zatrzymywałam się kilka razy zrobić zdjęcie. Jose łaził na boki w poszukiwaniu wody. Mieliśmy nadmiar czasu, wchodzenie na wysoką przełęcz nocą nie miało sensu. Rozbiliśmy namiot w wyznaczonym miejscu, niedaleko kolorowych stawków. Przez chwilkę byliśmy sami, ale z mgły, która zdążyła pokryć zbocze wynurzyli się schodzący turyści. Dotarli do nas po 40-tu minutach. Nie witając się rozbili namioty na przeciwległym zboczu. Dwójka, która przyszła na końcu snuła się tam przez jakiś czas, szukała wody. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że chyba nie mają namiotu. Wyglądali jak syn z ojcem. Zdezorientowani, skonani. Zastanawiałam się czy nie podejść i nie spytać czy wszystko ok, kiedy ruszyli w dół. Mieli malutkie plecaki, prawie nic, wiedzieliśmy, że nie dotrą przed zmrokiem. A noce zimne… Gryzło mnie czy sobie poradzili. Może trzeba było pomóc, poradzić żeby doszli do drogi. Zbyt późno się zorientowałam. Ich towarzysze tymczasem dobrze się bawili.-500 metrów podejścia- wow! 2 dni! wow! Super jesteś! W zeszłym roku to… bardziej wow! W ciemności wraz z tytoniowym dymem płynął do nas strumień podniesionych głosów: wow wow…wow wow… wow wow wow…! Angielski zmieszany z niemieckim. Łał.