Stromo, najpierw przez las, zygzakiem po oślizłych trawkach. Na bitą drogę z Tbatany. Prowadziła do jeziorka Sakisto, dla nas przyzwyczajonych do pirenejskich czy alpejskich jezior- błotnistej sadzawki. Nie znaleźliśmy tam nawet czystej wody. Coś co przypominało źródło było rozdeptane przez stada, zresztą zanim się ogarnęliśmy przyszły kolejne owce. Objuczone biwakowym sprzętem konie, uważne psy. Dwóch pasterzy, jak nam się wydawało niechętnych. Odeszliśmy na bok nie chcąc przeszkadzać. Ścieżka skalista, wąska. Konie poruszały się po niej z trudem, mężczyźni szli. Straciliśmy ich potem z oczu we mgle, ale długo aż do popołudnia słyszeliśmy niedaleko ludzi. Inne pasterskie szałasy, inne wędrowne stada? Nie wiedzieliśmy. Widoczność nie poprawiła się. Mount Tbatana niewidoczna we mgle. Zagadkowe zardzewiałe tablice- może groby? Cichutki szmer płynącej wody, do której Jose bohatersko zszedł. Rosa osiadająca na wszystkim jak deszcz. Jedno źródło. Wypielęgnowane, czyste z kubeczkiem. Potem grań, wiatr i piękny widok. Na prawo, na lewo, falujące linie trawiastych grzbietów, rudawych, stromych, gęstych. Tajemniczych, bo widziałam je tylko przez chwilkę, kiedy rozdarła się mgła.
Tam się zgubiłam. Ścieżka do Tusheti jest znakowana. Zależnie od trudności różnymi kolorami. W miarę jak szliśmy żółty (łatwy) zmienił się w czerwony i w granatowy. Znaki były duże, malowane na skałach i drzewach, ale rzadkie. Szliśmy granią, nie myślałam, że wymaga uwagi, a przede wszystkim byłam zajęta czymś innym. Z chmury, znikąd wyjechała karawana koni. Objuczonych, powolnych. Teraz wiem, że zwoziły na dół ser. Na tle rwących się obłoków, oszałamiająco dalekich dolin w niskim słońcu wyglądało to jak kostiumowy film. Jak średniowiecze. Pomimo zwykłych współczesnych ubrań. -Dokąd idziecie?- jeden z jeźdźców zwolnił i szybko przeszedł z angielskiego na rosyjski.- To nie ta droga- też tędy dojdziemy?- upewniłam się- no… tak . Powinnam była wtedy dopytać. Tylko byłam zbyt skołowana. Zresztą nie miałam sprecyzowanego planu. Znakowana ścieżka (tak naprawdę nie wiedzieliśmy gdzie prowadzą znaki) biegła grania, a na grani nie znajdziemy wody. Była jesień, mapa nie pokazywała źródeł. Nie wiedzieliśmy na co możemy liczyć. Inna droga, która też nas kusiła przekraczała szereg równoległych grzbietów. Tego dnia jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy jakie to ciężkie, jak dużo tu stromych podejść i zejść, bez ścieżek męczących i trudnych. Beztrosko kontynuowaliśmy marsz tą konną ścieżką, oddalając się łukiem od drugiej grani, tej właściwej. Zorientowaliśmy się na widokowej górce. Mgła odpłynęła. Było popołudnie. Mogliśmy oczywiście wrócić, stracilibyśmy najwyżej pół godziny, ale jakoś nam się bardzo nie chciało. Gdyby zejść (przyznam nie liczyliśmy poziomic), gdyby podejść i znów jeszcze raz zejść, zobaczylibyśmy kilka dzikich dolin, według mapy pełnych opuszczonych wsi. Bezpieczne noclegi pod dachem kusiły, więc poszliśmy. Nie wiedzieliśmy, że po wsiach nie został już nawet cień. Że domy znikły, że powysychały źródła. Beztrosko zeszliśmy kilkaset metrów, minęliśmy pasterski domek, a potem się zgubiliśmy. Wiedzieliśmy oczywiście gdzie jesteśmy, ale dolina była na dole tak podcięta, że za nic nie umieliśmy zejść. Wysoki Kaukaz był dla nas bardzo nowy. Nie spodziewaliśmy się aż takich stromizn, tak wąskich dolin, takiej dziczy. Nie podejrzewaliśmy też tylu kłopotów z wodą. Źródło było jedynym plusem naszych poszukiwań zejścia. Napiliśmy się, spojrzeliśmy w górę i zobaczyliśmy ludzi na koniach. Na widok panów spokojne dotąd psy ożyły i zmieniły się w prawdziwe bestie. Utknęliśmy uwięzieni przy szałasach. Chłopcy, którzy minęli nas wcześniej konno wrócili i mieli sporo roboty. Zganianie krów zajęło czas aż do zmroku, więc (z braku innych pomysłów) rozbiliśmy namiot. Wieczorem pogadaliśmy trochę. Jeden z pasterzy mieszkał w Pankisi, drugi-kuzyn w Czeczenii. Miał 18 lat mówił trochę po angielsku i oczywiście bardzo dobrze po rosyjsku. Opowiadał, że rodzice wyjechali z Gruzji w czasie czeczeńskiej wojny. Mieszka w mieście, chodzi tam do szkoły, latem pomaga rodzinie w Gruzji. -U nas w Rosji mamy łatwiejsze życie, jak skończę szkołę na pewno dostanę pracę. Tu, pewnie wiesz, ludzie po uniwersytetach i w domach siedzą, krowy pasą. Niezręcznie było rozmawiać o polityce, więc tylko skinęłam głową. -Posiedzimy jeszcze 10 dni potem zapowiadają załamanie pogody, przyjdzie śnieg. Wy też musicie uciekać. Ludzie zejdą. Przyjdą zwierzęta… W ciemności w szałasie otoczonym przez wrogie psy brzmiało złowrogo.
-Śnieg, każdego dnia po 20-30 centymetrów. Jak po tym pójdziecie? Chłopak świecił nam w oczy latarką tak długo aż przyznałam, że nie pójdziemy. Nie w kopnym śniegu.