Biwakowaliśmy wysoko, więc poranek był śliczny. Już nam nie przeszkadzała szutrowa droga, i nawet linia z prądem, który, byliśmy pewni ciągnął się aż do Kazbegi i nie było by tu aż tylu zniszczeń gdyby nie turyści i ich energetyczne potrzeby. Noc była zimna, tradycyjnie wyszliśmy ubrani we wszystkie warstwy i przebieraliśmy się już na słońcu. Wystawiony na nie namiot, grubo oszroniony, stopił się w ciągu kilku minut. Jego poranne trzepanie stało się naszym codziennym rytuałem- kreatywnym zajęciem Jose. Dalej droga, przez połoniny, podmokłe, gładkie, na grani raptownie urwane. Dolina Chauki. Wspaniale wyglądała w porannej mgle. I znów trudno mi było nie myśleć, że poświęcono ją, przecięto linią energetyczną i nie ma tu ani jednego turysty, a po drugiej stronie w Roshka i Juta jak grzyby po deszczu mnożą się pensjonaty.
Na przełęczy Gudamakari stara droga oddziela się od współczesnego potworka. To wąska na szerokość konia ścieżka, wykuta w skałach. Ładna. Stroma, zawieszona wysoko nad doliną. Z góry, z daleka widzieliśmy kilka domów, ruiny starych wsi. Z bliska żmiję i włochatą lichę. Obie wygrzewały się na rozgrzanych głazach. Kilka kilometrów dalej drogi się zlały. Pod nami pojawił się samotny dom. Podeszliśmy i zagadnęliśmy, ale ubrana na czarno kobieta wycofała się bardzo szybko, wołając przy tym psy. Szkoda, bo nie mieliśmy wody. Wyprażone słońcem zbocza były jałowe i suche, odsłonięte skalne płyty świeciły jak sreberka z czekoladek. Pewnie mika w wypolerowanych łupkach. Rosły na tym jaskrawo przebarwione drzewa, brzozy, jarzębiny, jakieś niskie czerwonolistne krzaki, jak sądziłam azalie pontyjskie. Schodząc zauważyliśmy stogi siana, czyli kobieta nie mieszkała tu tylko latem. Od jej chałupy droga była lepiej utrzymana, przejezdna. Zeszliśmy nią do rzeki. Przekraczaliśmy ją później kilkukrotnie, były mostki. Patrząc wcześniej na mapę nie zdawałam sobie sprawy jak dużo musimy zejść. Droga ciągnęła się kilometrami. Biegła korytem, na pewno rozmywa ją każda wiosna. Szliśmy po okrąglakach, wśród jaskrawych jesiennych lasów aż do mostu na Aragavi- w głównej dolinie. Naprzeciw siebie usiadły tu trzy małe wsie. Podchodząc widzieliśmy jak przyjechał busik i wysypali się kolorowi ludzie. Gruzińscy turyści. Kilka grup biesiadowało potem w różnych miejscach. Przyjechali z miasteczka na dole bo weekend. Próbowaliśmy się dowiedzieć o sklepik, ale niczego tu nie było. Kilka domów zamieszkałych przez staruszków, w jednym budowa. Ktoś wskazał, żeby tam zagadnąć i jak to w Gruzji zostaliśmy zaproszeni na obiad. Babuszka gotowała ruskie pierogi dla robotników remontujących jej dom. Byli też jej dwaj synowie. Pogadaliśmy. Jeden był kimś w rodzaju naszego wójta, drugi rzeźnikiem z pobliskiego miasteczka. Mama nie chciała się przeprowadzić na zimę, więc naprawiali. Głodny Hiszpan ubawił babcię do łez. A pierogi powstawały w mgnieniu oka. Sfotografowałam cały proces. To było takie radosne miejsce. Domowe wino z plastikowych butelek, turecka kawa. Słońce. I za chwilkę panowie wrócili do betoniarki, a my obładowani wspaniałym serem (najlepszym jaki kiedykolwiek jedliśmy w Gruzji) ruszyliśmy w górę sąsiedniej doliny. Ciężko. Znów długie podejście. Niby po ścieżce, ale gubiliśmy ją co i rusz. Każda łąka gdzie się pasły zwierzęta, każde skały powodowały, że kluczyliśmy, robiliśmy kółka, stresowaliśmy się. Trzeba było zabiwakować przy koniach, tam ostatni raz widzieliśmy pitną wodę, ale poczucie, że tak długo siedzieliśmy gnało nas w górę doliny, gdzie jak pokazywała mapa nie było zupełnie nic…
Już po zmierzchu przebiegliśmy jęzor starego śniegu, potem kawał urwistego trawersu wśród drzew. Dalej otwarta przestrzeń, grań, za którą znów nic nie było. Kolejny urwisty trawers już w ciemności i źródełko w chaszczach z zaschniętych traw, zaroślach barszczu i kwiatów sięgających mi ponad głowę, suchych, sypiących nasionami, drapiących w twarz.
Jose łapał wodę, a ja kręciłam się po okolicy z latarką szukając płaskiego miejsca. Nocowaliśmy w gąszczu suchych badyli wydeptanych przez owce czy krowy. Nocą przeleciała nad nami burza.
Kasia, oczywiście że czytamy, czytam. A że nie zawsze komentuję? Może to trochę głupie, ale czasem nie chcę zakłócać własnym słowem tego co tu zastaję.
:) muszę to sobie przemyśleć…:)
No dobrze, to co tak naprawdę było w tych pierogach? Były autentycznie ruskie (ser, ziemniaki, cebula) czy był w nich tylko ser? Jestem głodna.
nie wiem na pewno, nie jadłam (żałowałam oczywiście bardzo), z tego co widziałam ziemniaki i ser, chyba bez cebuli. Jose mówił, że pyszne:)
I to zdjęcie Jose ze Starszą Panią… Sama przyjemność i radość z patrzenia:)
:) Dzięki. Lubię bezludne miejsca, wybierając kierunek zawsze myślę gdzie tu najmniej ludzi, ale teraz jak porządkuję wspomnienia te wszystkie spotkania są ważne, ważniejsze od np pięknej rzeczki czy złotego lasu. To też taka rzecz, którą sobie muszę przemyśleć.