Nocą się rozpadało. Dzień był szary, mglisty i mokry. Zjedliśmy śniadanie w naszym barze, ja jajka od domowej kury, Jose nieroztropnie chaczapuri- ogromne, oczywiście bardzo tłuste. Kucharka pytała czy na pewno chce duże, chciał. To się oczywiście później zemściło. Ponieważ musieliśmy do sklepu, a droga zapchana ciężarówkami, machnęliśmy i zabrało nas dwóch robotników jadących na jakąś budowę. Nie dogadaliśmy się. Nie zatrzymali się w następnej wiosce, minęli sklepy w dolnym Gudauri… Z żalem patrzyliśmy i na nie i na jaskinie wykute w skale kanionu, pewnie w średniowieczu, które mieliśmy zamiar obejrzeć. Stanęli przy nowo budowanym hotelu. Teraz to już lało. Szliśmy, mokliśmy, odganialiśmy bezpańskie psy. Ścinaliśmy zakręty, ale nie dało się odejść dalej od szosy. W samochodach migały nam okutane chustkami Rosjanki (z Dagestanu), młode dziewczyny w kolorowych hidżabach, zawsze z białymi smartfonami w dłoniach. Żadna z nich nie prowadziła samochodu, siedziały, patrzyły. Dziwiliśmy je. Co jakiś czas ochlapywała nas ciężarówka. Nie znaleźliśmy sklepu więc w końcu, mokrzy znudzeni zaczęliśmy machać i zatrzymał się gruziński kierowca. Jechał do Kazbegi, uznaliśmy, że tak musi być, nie uda nam się ominąć tego miasta. Za podwózkę pobrał 30 lari.
Wysiedliśmy pod sklepem, i natychmiast skręciliśmy do pobliskiego hotelu. marzyła nam się czysta toaleta, kawa. Rozsiedliśmy się, porozwieszaliśmy mokre kurtki, podłączyliśmy baterie. Chyba z godzinę śledziliśmy prognozy pogody, Jose nie wytrzymał i zajrzał na El Pais. Długo nie dostawaliśmy kawy, a potem ją dostaliśmy- za darmo. To był drogi, elegancki hotel. Europejski w każdym calu i ta niezwykła bliskowschodnia gościnność… Nie wiem czemu. Gryzło nas to troszkę, ale też cieszyło, bo poza tym miejscem (sfotografowałam nazwę) Stepantsminda to stolica komercji. Wszystko wydawało mi się tam obrzydliwe. Nachalni taksówkarze, obskurne knajpy- zajrzeliśmy do jednej i nie udało nam się wyjść. Prawie nas przytrzymali siłą. Informacja turystyczna, z której najpierw się ucieszyłam, rezydowała tam Polka, a potem rozczarowałam, bo pańcia nie słuchała o co ją pytam tylko powtarzała jak katarynka, że organizują wycieczki do wąwozu Truso, i że nas tam zostawią na 4 godziny i będziemy sobie mogli pochodzić… Że bez przepustki nigdzie nie wolno, i że tak, mogę u niej kupić mapę- i była to ta sama mapa, której kawałka mi brakowało… dlatego szukałam innej.
Wyszłam zniesmaczona, Jose poczuł się źle po zupie zjedzonej w restauracji (a może po porannym chaczapuri?), policja potwierdziła, że potrzebne przepustki. Dobrze, że się nam udało zrobić zakupy. Żeby tego mało krążył za nami facet, który nas tu przywiózł i zachęcał do wydania 50 lari na dojazd (kilka kilometrów z powrotem) do Kobi skąd mogliśmy sobie pójść do Truso. – Tam są opuszczone domy-kusił -wejdziecie, prześpicie się, zamkniecie drzwi. Udało nam się zatrzymać stopa (za 15 lari mogliśmy jechać nawet do Kutaisi). W Kobi lało. Szliśmy błotnistą drogą, Jose narzekał na żołądek. Kilka kilometrów dalej zatrzymał się przy nas samochód- może podwieźć? Para Izraelczyków, troszkę starsi od nas, bardzo mili. Zaprosiliśmy ich w zamian do baru, a oni, na koniec nas do Izraela :). Leniwe popołudnie. Jose pił miętę (barman miał całe naręcza świeżo urwanej) deszcz stukał w dach. Kiedy Eitan i Anat pojechali nie chciało nam się już stamtąd ruszać i zostaliśmy na noc w domku kempingowym. Kosztował tyle co oszczędziliśmy na dojeździe. Wieczorem przestało padać, poszliśmy obejrzeć bąbelkujące jeziorko (fajne), i mineralne wykwity nazywane tu trawertynem- ciekawe.
Przyszła noc. Pan z kempingu oznajmił, że nas zostawia, że jeśli nam coś się spodoba w lodówce- to brać. Pitna woda w baniakach po mineralnej, gaz pod stołem, mięta na barze, na półkach wino i piwo…
Ugotowaliśmy sobie na śniadanie kilka jajek. Zaparzyliśmy miętę, zagrzałam wodę do mycia i ledwo się zdążyłam ubrać kiedy nadjechał samochód. Oczywiście nie niepostrzeżenie. Z daleka widzieliśmy światła, słyszeliśmy głośną muzykę. -Wyjdę do mostu zobaczyć kto to- powiedział Jose. Wrócił z parą facetów. Byli pijani. Mówili tylko po gruzińsku. Bezbłędnie trafili do lodówki i zaczęli sobie pakować piwo. Próbowałam interweniować- co powiemy rano panu z kempingu?- Jose trzymał się blisko i tylko patrzył. Pijani próbowali coś tłumaczyć, nie byli agresywni, ale oczywiście się bałam. W końcu, żeby mnie uspokoić ten ważniejszy zadzwonił – Bardzo pijany?- spytał kobiecy głos po angielsku- puśćcie ich niech biorą.
-Uff- Jose wyciągnął zza pasa ogromny kuchenny nóż. Nie zza paska tylko z legginsów, był już w piżamie. – Zwariowałeś! Przecież byś ich pozabijał- po co miałbym zabijać? – zdziwił się. -Powiązałbym sznurowadłami i zadzwonił na 112. Mówiłem ci, że w wojsku byłem w komandosach. Codziennie przez 3 godziny ćwiczyliśmy obezwładnianie. Tego się nie zapomina. Wziąłem nóż, bo myślałem, że mogą być uzbrojeni…