Zagrzmiało, ale chmura przeszła bokiem. Wypiłam piwo w wiejskim sklepiku i upał zamiast zelżeć wylał się na mnie jak wrzątek. Asfaltowa droga na dnie doliny była rozżarzona. Minęło pół dnia, niedaleko zaszłam. Marzył mi się jakikolwiek samochód, ale minęli mnie tylko dwaj chłopcy. Jak wszystkie gruzińskie dzieci chętni do rozmowy po angielsku, ale z zasobem słów tak małym, że nie było się nawet po co zatrzymać.
Minęło chyba z pół godziny kiedy pokazał się jakiś samochód. Zielona, bardzo stara furgonetka, drżąca w gorącym powietrzu. Stanęła. Mężczyźni w mundurach odsunęli broń żebym mogła się wcisnąć do środka.-Masz wielkie szczęście, że nas spotkałaś. Bez nas szłabyś jeszcze ze 20 km. Samochód bujał się na wertepach. Asfaltowa szosa była już tylko wspomnieniem i nie byłam pewna co do mojego szczęścia. Zmieszana próbowałam wytłumaczyć gdzie jadę. Jeszcze trudniej było mi wyjaśnić po co.
-Rozumiem, że masz namiot- przerwał w końcu mój wywód kierowca, ale czy masz też pistolet? Tu wszędzie pełno niedźwiedzi i wilków.
Góry aż pod grań były pokryte lasem. Dzikim, gęstym, przerażającym. Zatrzymaliśmy się przy ostatniej osadzie i Gio, umięśniony mężczyzna, trochę niższy ode mnie, w moim wieku pokazał mi napis na samochodzie. Jesteśmy strażnikami leśnymi. Uwierz nam. To kompletna dzicz, znamy nasz rewir.
Spędziliśmy potem razem cały dzień. Ja i Gio- były oficer rosyjskich sił specjalnych, judoka, który bywał w Polsce na zawodach, absolwent politechniki. Teraz strażnik z pensją 150 euro. Kiedy Gruzja odzyskała niepodległość porzucił swoją karierę w Rosji. I wrócił. Żona, Rosjanka nie chciała. -Córka przyjeżdża do mnie raz do roku. Wyszła za Rosjanina, wnuki są Rosjanami. Kiedy o tym mówił odwracał głowę. Nie miałam odwagi spytać o syna. Siedzieliśmy pod leśną wiatą, niedaleko źródła mineralnej wody. Gio miał ze sobą skrzynkę z jedzeniem, baniaczek wina. Domowa kura, ser odebrany w ostatniej osadzie. -Dziękuję Bogu, że mnie uczynił Gruzinem, tu jak ktoś ma choćby kawałek chleba, odda drugiemu, nawet jak żona, dzieci nie mają, odda, podzieli się. Za naszymi plecami jakiś człowiek nabierał do butelek wodę. Lekko gazowana, słonawa, bardzo zmineralizowana wypływała wprost z ziemi i spływała do rzeki zgarniając po drodze błoto. -Co to za kraj, gdzie takie miejsca są nie zagospodarowane- żalił się Gio, woda lepsza niż to całe słynne Borjomi, mogliby tu ludzie przyjeżdżać, turyści… Za małe źródło, za daleko od szosy, myślałam, ale nie odzywałam się. Najazd turystów w tej spokojnej pełnej klasztorów dolinie wydawał mi się profanacją, klęską.
-Widzisz walczyłem z Ruskimi, byłem ranny, mam blizny… Teraz mieszkam w lesie. -Nie masz wojskowej emerytury? Nie, przecież nic nie dostanę z Rosji, a tu służyłem za krótko, tylko kilkanaście lat. Byłem kapitanem. Teraz jestem za stary na wojsko.
-A ty, po co idziesz w góry? Nie idź, to zbyt niebezpieczne. Tu już nie spotkasz żadnych ludzi, w większej grupie nie ma problemu, można iść, samemu nie. Nie pozwolę żeby cię zjadły wilki. Pomogę, pójdę z tobą. Nie dzisiaj, nie mam dobrych butów. Tam rzeki płyną drogami, jest stromo, sypią się skały. Zostań na noc, przyjadę jutro i cię przeprowadzę przez grań. Wilki, niedźwiedzie, samemu tu zbyt niebezpiecznie… Protestowałam, ale bez przekonania. Nawet nie dlatego, że się bardzo bałam. Byłam ciekawa jak to się rozwinie, co będzie dalej. Ciekawa ludzi.
Wilki, niedźwiedzie… powtórzył refren mnich z Koziby, kiedy poszliśmy zwiedzić monastyr. Mnisi mieszkali tam każdy oddzielnie w maleńkich domkach. Bardzo skromnie. Zajrzałam do prastarych kapliczek przez stulecia dobudowywanych jedna do drugiej. Obejrzałam mogiłę – luźne kości nie wiadomo jak stare, przykryte klapą i stłuczonym szkłem. Jedna z czaszek miała dziurę po kuli. -Mnisi. Zginęli za wiarę- powiedział oprowadzający nas ksiądz. W Kozibie jest też większa mogiła, ale tamtej nie może widzieć kobieta. To przypomniało mi, że zapomniałam o spódnicy.
-No zapomniałaś- Gio pokiwał głową ze zrozumieniem dla obcokrajowców.
Wracając do wiaty spotkaliśmy resztę strażników. Domową kurę wino i ser uzupełniły chleby i chaczapuri. Wilki, niedźwiedzie, baniak domowego wina, toasty- za przodków (żeby im studnie nie wysychały) za nas, za Gruzję i najważniejszy- za Boga.-Mówisz po polsku- przerywał mi Gio, kiedy się zapominałam – co szkodzi, przecież wszystko rozumiesz- potrzebowałbym ze 3 miesiące i bym mówił. Byłem w Polsce, w armii. W Polsce, na Białorusi i na Ukrainie. Wszyscy tam mówili po polsku.- Pan, pani… zaśmiał się z zawiłości polskiego. Mam tam tylu przyjaciół…
Wiatę wypełniał kłąb tytoniowego dymu, poziom wina w baniaku znacznie opadł -Jesteśmy wymierającym narodem- uzasadniał, któryś z bardzo długich toastów Zaza. -Dałbym się zabić za wiarę- wtórował mu Gio rozchylając mundur żeby pokazać prawosławny krzyż. Młody chłopak, który jako kierowca nie pił kręcił się niespokojnie na ławeczce. Myślałam żeby postawić namiot przy źródełku, ale panowie mieli już lepszy pomysł. Odwieziemy cię do ostatniej osady, to nasi przyjaciele, dadzą ci oddzielny pokój. Nawet nic nie wspominaj o namiocie. Nie zrozumieją. Poza tym sama wiesz, niedźwiedzie, wilki… Już nie protestowałam. Zabrakło mi argumentów.