Hengil to wulkan, który produkuje energię dla Reykjaviku. Czynny chociaż ostatnio wybuchł 1900 lat temu. Zajmuje ponad 100 kilometrów kwadratowych. Cały teren należy do elektrowni, ale nie jest zamknięty, wręcz przeciwnie udostępniono go zwiedzającym w pięknym stylu. Powstała sieć znakowanych szlaków, kąpielisko przy gorącej rzece, nawet schron. Jest też mapa, dostępna w informacji turystycznej w Hveragerdi i w informacji w elektrowni (wersja papierowa za 700-900 koron, można sobie oczywiście wydrukować). Trafiłam w to miejsce w czerwcu 2016 roku. Mapka była wtedy schematyczna i darmowa, korzystając z niej przeszłam z Hveragerdi do Ulofsvatn. I teraz zmęczona, zakurzona pomyślałam o reszcie tamtejszych szlaków i oczywiście o gorącej rzece. Poleżeć, wymoczyć się to cel, dla którego warto ponownie wyjść na wiatr. Słabo pamiętam podróż autostopem. Farmer, para Amerykanów, starsza pani i Świadek Jehowy. Potem wizyta w informacji turystycznej, trochę rozczarowująca, bo zamiast uczynnej kobiety, którą zapamiętałam sprzed dwóch lat zastałam dziewczę z nieco innego świata. Szlaki? jest jakiś, namiot- zabronione, schron? pierwszy raz słyszę, pewnie zamknięty. Odkręcałam tę jej wiedzę krok po kroku. Namiot- prawo pozwala na biwak w namiocie wędrowcom, oczywiście tam gdzie nie jest to zabronione oddzielnymi przepisami. Szlaki- o proszę są na tej mapie, schron też, skoro nie wiadomo to może proszę zadzwonić, tu jest kontakt. Kupiłam mapę, zrobiłam zakupy w Bonusie, nawet umyłam głowę. Okazało się, że schron otwarty, koszt noclegu co łaska, preferowane 1000 koron (czyli 30 złotych) jest skarbonka. Obiecałam, że tam przenocuję, nie tłumacząc już, że nie od razu. Nie zdążyłabym dojść. Zanim dotarłam do rzeki było już po południu. Pomimo zimna, wiatru nadal wstrętnego spotkałam tam kilka osób. Nie było tłoku. Oczywiście trudno się było rozebrać, ale przemogłam się. Siedziałam długo, prawie do wieczora. Odeszłam potem kilka kilometrów, za grań, przy rzece stał zakaz biwakowania. Schowałam się w suchym korycie potoku. Niedaleko malutkiego źródełka, z którego wyłowiłam przy okazji 3 reklamówki, pewnie przyniesione przez wiatr. Tym razem byłam bardziej ostrożna, zbudowałam na tropiku prawdziwy mur. Odnoszenie kamieni na miejsce zajęło mi rano chyba z pół godziny. Noc była spokojna, wiatr ucichł wieczorem i znów zerwał się chwilę przed świtem. Tropik łopotał, ale rzeczy były pochowane więc spałam nie martwiąc się. Rano wybrałam czerwony szlak biegnący do Nesjavelli, śliczny. Straszliwie się tam obijałam. Jadłam jagody, w południe poleżałam na trawce (dopóki nie zaczął nade mną latać helikopter). Spotkałam tylko jednego człowieka, mężczyznę, szybszego ode mnie, bez plecaka, zaproponował żebyśmy szli razem, ale wymigałam się.
Po południu skręciłam na czarny szlak, wdrapałam na szczyt i troszkę klucząc (myliły mi się warianty wiosenne i letnie) znalazłam zejście do Maradalur. Szczyt był we mgle, ale wcześniej i później było bardzo pięknie. widok od oceanu, Reykjaviku, Esji, po Thingvellir i lodowce. Islandia wydawała się stamtąd bardzo malutka. Zejście strome, po sypkich piargach na wprost kolorowej równiny. Długie ponad 500 metrów w dół. Zajmujące. Zmęczona zeszłam na łąkę pełną bażyn. Zbierałam, wlokłam się, straszyłam owce. Przeszłam niewielką rzeczkę. Schron Mulaskali był otwarty, pusty, chociaż niedaleko stał namiot. Rodzina z dzieckiem. Już spali, rano też nie podeszli. Noc luksusowa, na miękkim materacu. Ranek słoneczny, wiatr ucichł. Wyłowiłam z rzeki foliowy worek, posiedziałam na słońcu, wypiłam kawę i ruszyłam przez Husmuli do elektrowni. To był mój ostatni dzień, wieczorem miałam samolot. Gdyby nie to, pewnie wróciłabym innym szlakiem do Hveragerdi, tymczasem ruszyłam w stronę Reykjaviku. Znów wiało, zaszłam na chwilkę do elektrowni. Była tam kafejka i sklepik z pamiątkami. Była też informacja i kosz na śmieci gdzie wyrzuciłam zniesione z gór worki. Zamiast do szosy poszłam starą drogą przez Svinahraun. Na Jedynce złapałam stopa. Zadomowiony na Islandii (od ćwierćwiecza) Kurd zawiózł mnie boczną drogą przez góry, które minęłam kiedyś w deszczu, i nie widziałam. Ciekawiły mnie. Zwłaszcza schron pod Kistufell, o którym wtedy marzyłam, a który minęłam we mgle. Teraz wiem, że stoi na samym dole, a ścieżka, którą weszłam na szczyt nie była szlakiem. Jadąc rozmawialiśmy o Polsce, ulubionym wycieczkowym miejscu mojego kierowcy. Był już kilka razy w Krakowie i Gdańsku. Teraz miał bilet do Warszawy- żona ma urodziny, chciałem jej zrobić przyjemność- uśmiechał się na pożegnanie, tak jakbym reprezentowała wszystkie fajne rzeczy, które u nas lubił.
Przez Krysuvik dojechałam do oceanu i znów zbyt szybko złapałam stopa do Keflaviku. Do wieczora obeszłam nadbrzeżne ścieżki, popatrzyłam jak się łowi makrele (kutry wygarniały je z morza tonami tuż przy brzegu) i pieszo poszłam na lotnisko. Jest znakowana ścieżka z centrum miasta. Bardzo przyjemna.