Picos są podzielone pomiędzy Kantabrię, Asturię i Leon i tak różne od reszty Gór Kantabryjskich, że muszę je opisać oddzielnie. Kiedy odkryłam, że pułap chmur sięga tylko 1900m natychmiast wdrapałam się wyżej i spędziłam ponad chmurami 4 dni. Na dole deszcz, na górze czysty błękit. Trudno się oprzeć i pewnie siedziałabym tam dłużej, ale zabrakło mi nieznanych dróg. Te niższe przeszłam już kiedyś w listopadzie, w wysokich jest tylko kilka tras. Są trudne, przypominają Orlą Perć z tym, że skała jest krucha, a zamiast łańcuchów liny. Stare, stalowe, miejscami okablowane. Dobrze, że nie było tłoku, bo trudno by się tam było minąć. Pierwszą noc spędziłam w opuszczonym obozowisku speleologów, troszkę powyżej kolejki z Fuente De. Przedpołudnie zajęła mi olinowana droga do schroniska Uriellu. Było tam mnóstwo ludzi. Toaletę zamknięto bo covid i w efekcie była wszędzie. Zjadłam bezglutenowe danie (chwała tamtejszej kuchni!) I zamiast schodzić ruszyłam na kolejną wysoką trasę. Na zachód. Wtedy pierwszy raz przeleciał helikopter. Trasa była piękna, tuż ponad chmurami, ludzi malutko. Na końcu małe schronisko. Planowałam iść dalej na zachód do Cain, ale stanowczo mi to odradzono. Mylnie i trudno… no to trudno… i ruszyłam do Bulnes. -Idziesz sama?- dogoniła mnie jakaś kobieta.- Do Bulnes też nie jest łatwo. Wczoraj gdzieś tu zgubiło się 2 mężczyzn. Szukają ich nie wiadomo gdzie są. Powiedziałam, że sobie poradzę, ale to okazało się w części prawdą. Do nocy zeszłam tylko skalistą cześć szlaku. Kluczył, były liny. Musiałam zabiwakować. Rano spotkałam kilka zdenerwowanych grup szli pod górę i wydzierali się w stronę każdej jaskini i groty. Okazało się, że szukają zaginionych mężczyzn. Przyjaciele, może rodzina. Spoceni zdenerwowani.
W Bulnes usłyszałam, że to byli biegacze. Czyli bez wody bez namiotu bez jedzenia.
W Poncebos trafiłam na policjanta z Guardia Civil. Był tłok, zamykał dolną trasę, bo ludzie zrzucali na nią kamienie. Spytałam go o kilka miejsc, odpowiadał uważnie, spokojnie. Miał wspaniały, łagodny uśmiech. -Myślę że oni zeszli do Cain -powiedziałam. -Ja też chciałam to dobrze wygląda na mapie… -sprawdzimy -Odpowiedział.
Szłam kanionem w tłoku, nad nami huczał helikopter. Sprawdzali metr po metrze. Po południu chyba świadomi, że kończy się czas zaczeli wywozić w góry patrole. Spotkałam dwóch, wychodzili z „mojej” trasy do Cain.- Nie znaleźliśmy powiedział jeden. -Tam jest strasznie dużo ścieżek, kozy wydeptały, a tylko jedna prowadzi do wyjścia.
Ktoś jednak znalazł. Za moment dwukrotnie przeleciał żółty helikopter pogotowia. I cisza.
Rano w Posada de Valdeon dowiedziałam się, że panowie uratowani. Utknęli w jednym z odgałęzień „mojego” zejścia.
W Posada nie było nic do jedzenia poza serem więc uznałam, że muszę do większego miasta. Wykonałam w ten sposób trzeci zygzak w Picos i ruszyłam na ostatnią wysoką trasę. Była łatwiejsza technicznie, ale ciężka. Zanocowałam na Vega Huerta. Było tam kilkanaście namiotów głównie wspinaczy. Rano na moment zmyliłam drogę i wynurzyłam się na ścieżkę w dziwnym miejscu. Wprost na dwóch panów jak mi się zdawało w toalecie. Udałam, że nie widzę jak dopinają spodnie ale jeden zawołał -znam cię! Siedli na spłachetku trawki wiec też siadłam. -Nie poznajesz? -Powiedział drobny mężczyzna w kapeluszu.- Nie -powiedziałam. I wtedy się uśmiechnął. – Jesteś policjantem? -Spytałam zdziwiona.- Przepraszam przedwczoraj byłeś w kasku, w mundurze.
Posiedziałam z nimi z pół godziny. Policjant miał 2 dni wolnego i ruszył w góry. Nie idź na północ radził, wróć do Oseja de Sajambre i idź na zachód górami. Z tą nawigacją (pobawił się moim telefonem kilkanaście minut) nie zabłądzisz, na południu jest pięknie. Góry wyższe, nie ma mgły. -To piękna mgła!-powiedziałam, uśmiechnął się -przez nią codziennie się tu gubią ludzie
Wczoraj sprowadziliśmy na dół 3. -Nie mają map, nawigacji? -Nie- powiedział. -Idą, skręcają gdzieś i dzwonią po nas.
Nie chciałam im zabierać czasu, szli na szczyt, więc pożegnałam się i odeszłam. Żałuję, że nie wzięłam kontaktu, że chociaż nie sfotografowałam tego uśmiechu. Uważnego, ciepłego, inteligentnego. Że nie spytałam o imię. Zeszłam do Coreo jak mi poradził, we mgłę, która z bliska była mokra i brzydka. Zrobiłam zakupy w Cangas de Onis i wracam na południe. W wyższe góry.
PS: zdjęcia z telefonu po powrocie pokażę lepsze
Ale zapamiętałaś tę twarz i uśmiech dla siebie. To wystarczy.
:)
Piękna historia. Dla takich przygód warto się pomęczyć. Czasami myślę, że to kwintesencja wędrowania.
Ja się jakoś nadmiernie nie męczę:). Wolno idę, znaczam gdzie zechcę. Ale masz rację, fajne są te wędrowne historie, dają do myślenia bardziej niż gdyby się trafiały w codziennym życiu.