Zaprosiłam Asię w to miejsce, bo byłam pewna, że będzie pięknie. Nie miałam konkretnych planów i tak naprawdę nie wiedziałam nawet czy uda nam się wdrapać nad staw od strony cabany, czy też trzeba będzie wrócić aż do szlaku biegnącego z Sunsanet. Wieczorem schodząc po Asię spotkałam trzech miejscowych panów (obserwowali ptaki przez lornetkę), którzy kategorycznie stwierdzili, że jeszcze za wcześnie. Jest kupa śniegu i tym najbardziej stromym wejściem na pewno nie uda się przejść.
Oczywiście sprawdziłyśmy. Zostawiłyśmy rzeczy w samochodzie Asi i zaczęłyśmy podchodzić wzdłuż kopczyków, które wypatrzyłam na zboczu wieczorem. Nie było ich wiele, prowadziły do lasu i niemal natychmiast pogubiłyśmy się. Z tego co zapamiętałam sprzed kilku lat bardzo stroma ścieżka wdrapywała się nad Ibon Estanes wzdłuż rurociągu (którym hiszpańska woda ucieka sobie do Francji:)), my wyszłyśmy na próg dolinki, kilkaset metrów i kilka pagórków przed stawem.
Dojście zajęło nam sporo czasu, prawie godzinę.
Nie tylko wpadałyśmy w głęboki śnieg, ale jeszcze kluczyłyśmy pośród niemal identycznych kopców- las Crabetas.
Ibon Estanes był jeszcze pod lodem, żałowałam, bo rozmarznięty jest jeszcze piękniejszy.
Obeszłyśmy go w i wdrapałyśmy się na grań zawieszoną nad naszą cabaną.
Nie dopatrzyłyśmy się ani śladu wejścia.
Potem podobnie jak kiedyś z Jose- tak chyba zimą najlepiej (letni szlak biegnie przez podejrzanie strome pola, a potem wchodzi w ciasny i zagrożony lawiną żleb) zdobyłyśmy dwa kolejne kopce i zeszłyśmy w stronę doliny Aiguestortes.
Wpół rozmarznięta nie wyglądała aż tak zachwycająco jak całkiem zielona albo całkiem biała, niemniej i tak podobała mi się. Widoki na wszystkie strony były olśniewająco piękne.
Poszłyśmy potem górnym balkonem w kierunku Achar de los Hombres, ale na samą przełęcz ( na zdjęciu w tle) nie weszłyśmy.
Było zbyt lawiniasto, pamiętałam to zejście z marca i już wtedy przy lepszym śniegu miejscami nie było tam bardzo wesoło. Nie miałyśmy żadnego ważnego powodu, żeby wejść, gdyby było trzeba, pewnie spróbowałybyśmy.
Tak wróciłyśmy na Paso Eschele dołem wzdłuż strumienia,
Na wszystkich stokach było pełno kozic, naliczyłyśmy ich kilkadziesiąt.
W dolince za przełęczą znalazłyśmy kupę śmieci pozostawioną przez jakąś wycieczkę. Może bałaganiarzy, a może zaskoczyła ich śnieżyca i uciekali w popłochu. Zostały po nich nie tylko torebki po zestawach piknikowych (podpisane z imienia i nazwiska, hiszpańskie :)), ale i paskudnie toporne szpilki. Pozbierałyśmy to wszystko- zwierzęta ponadgryzały już kartoniki i plastikowe butelki i szkoda byłoby gdyby rozniosło się to po całej pięknej dolince. Na razie było uwięzione w dwóch pokaźnych dołach chyba pozostałościach po bardzo zasypanych namiotach, więc wyzbieranie było łatwe.
Z zejściem też nie było żadnych kłopotów. W jednym miejscu tak jak kiedyś zasypanym zmrożonym lawiniskiem trzeba było założyć raki. Poza tym było znacznie prościej niż kiedyś w marcu, a śniegu raczej niedużo. Dopiero wieczorem okazało się, że pomimo kremów i kapeluszy bardzo się tego dnia opiekłyśmy. Najgorsze było chyba słońce odbite od śniegu. Poopiekało nam nosy od spodu i dziwne kawałki dekoltów :)
Do samochodu dotarłyśmy na chwilę przed zmrokiem. Asia wróciła do siebie, a ja do naszej cabany. Lubię to miejsce.
PS: więcej zdjęć z Ibon Estanes-z już stopniałym lodem możecie zobaczyć na stronie Edka, a jeszcze bardziej zimowe moje są tu
Kasiu, to był piękny dzień :) Taki spokojny, mało stresowy, bez parcia na wyniki, a jednocześnie w doborowym towarzystwie. Chociaż sama musisz przyznać, że kilka „ataków szczytowych” tam miałyśmy ;)
Mam nadzieję, że uda nam się kiedyś powtórzyć wspólne wędrowanie. Może w Pirenejach, a może w Alpach, kto wie gdzie jeszcze będziemy się razem gubić? :)
Asiu koniecznie :) Co do ataków szczytowych- wychodzi mi z mapy, że zdobyłyśmy ok. 10 szczytów, z czego 2 miały ponad 2000 m :) Tak naprawdę to tam wcale nie jest płasko, chodzi się w górę i w dół i często po raczej stromym, a czasem trzeba wrócić, bo za stromo, albo nie tu…
Dzięki za zdjęcia!