<–4 lutego. Bilet ze Szczecina do Dublina. Za grosze. Samolot opóźniony już na starcie. Ktoś kto przyleciał z Londynu miał gorączkę, podejrzewał, że to koronawirus. Było tu pogotowie, policja. Dublińskie lotnisko. Ciemno i mokro, z trudem znajduję autobus. Jest w nim pusto, tylko ja i para Polaków. Czarny kierowca budzi mnie na wietrznym bulwarze. To już Cork. Światło latarni ślizga się po mokrym asfalcie. Mylą mi się kierunki, łażę w kółko, chociaż hostel gdzie zrobiłam rezerwację jest bardzo blisko. Pokój sześcioosobowy. Nocą przychodzą dwie dziewczyny. Idą spać w rozmazanych makijażach, z pościeli wystają gołe plecy. Pośladki. Wstaję pierwsza.
To tu- mówi kierowca autobusu i wysadza mnie w szczerym polu. Przechodzę przez rzekę, ale nie znajduję szlaku. -To nie tu- mówi jakiś mężczyzna. Ścieżka ginie w lasku, w bagienku. Znajduję szlak i dziwię się, że biegnie bitą drogą. Przez cały dzień idę wzdłuż pól, mijam wsie, laski z obcych dziwacznych drzew. Trawa jest jadowicie zielona, krzaki bezlistne. Powietrze zamglone. Mam mapkę. Prowadzi mnie przez zrudziały grzbiet. Lasek- bardzo gęsty, sadzony, zbocze wygryzione przez owce, jakiś dom. Schodzę wśród płotów. Mży, z przeciwka traktor.-Pieszo? Ja bym czegoś takiego nie zrobił- śmieje się farmer. Miejsce pod namiot?- za zakrętem rzeki jest górka. Dochodzę na nią już po zmroku, szlak kręci, ścieżka przecina mokradła, chaszcze. Na górce wieje, więc chowam się za kamienny mur. Stawiam namiot szybko, zaraz się ściemni. Zbiegam do rzeki, przynoszę wodę. Pod rozłożystym dębem ruina- jak się domyślam kościoła. Obchodzę z latarką, jest i tabliczka.
W Sylwestra1602 roku podczas ucieczki z półwyspu Beara Donal O’Sullivan nocował tu razem z tysiącem swoich ludzi- czytam. W tym było 400 żołnierzy. Zostali wygnani z leśnego schronienia koło Glengarriff. Sullivan spędził rok w dziczy, po sprzeciwieniu się zajęciu Munsteru przez królową Elżbietę. Liczył na to, że połączy siły z wojskiem O’Neilla z Ulsteru. Jego orszak wędrował na północ przez dwa tygodnie. Kiedy tu nocowali, kościół był już ruiną. Teren użytkowano jako nieoficjalny cmentarz dla nieochrzczonych i martwo urodzonych noworodków. Mimo woli omiatam górkę latarką, nie widzę grobów. Legenda głosi, że następnego ranka Sullivan stracił swojego ulubionego konia, złamał nogę w bagnistym gruncie -czytam i boję się, że to mogła być kara za zakłócony tu wieczny spokój.
Ścieżka znów wychodzi na drogę we wsi. Potem gubi się w bagnach. Wiatr szarpie mną na jakiś rozstajach, wyrywa mapę. Niepotrzebnie trzymałam ją w rękawiczkach. To za karę, myślę przelotnie. Potem gubię się w uskokach w mokradłach i wracam na asfaltową szosę przy figurce Matki Boskiej z Lourdes. Tuż obok platforma do tańca. W latach 40-tych balowano tu w każdy sobotni wieczór, aż ukrócił to lokalny ksiądz bojąc się obrazy moralności. Dalej ślad po domku o wymiarach 3metry na 4, dworzec autobusowy zamknięty w latach 80-tych. Otwarty sklep. Kupuję kawę i dwie pomarańcze. Znajduję zgubiony szlak. Za Ballivorney idę leśnymi dróżkami. Lasy sadzone, iglaste, sporo wyrębów. Bluszcz, mech i miejscami wyjedzone na gładko pastwiska- jaskrawozielone, niemal neonowe. Kamienne murki. Białe domki, niskie i skromne. Żywopłoty poszarpane tępą piłą. Jest w tym coś bezlitosnego (dla natury), drażni mnie. Co jakiś czas omiata mnie przelotny deszcz, zostaje po nim rozświetlona mgiełka. Jest piękna, piękne są neonowe trawy, bezlistny las, piękne osobno. Nie umiem znaleźć w tym otoczeniu równowagi. Nie wiem czy to moja wina czy krajobrazu. Zakręcam, przechodzę most i na wprost wyrasta skaliste wzgórze. Po drodze asfaltowej i wąskiej błąka się samotna owca. Pędzę ja niechcący długi kawał już za mostem wskakuje na pastwisko przez jakąś tylko jej znaną dziurę. Kawiarnia jest zamknięta, taflę jeziora rysuje deszcz, kolory blakną. Kościółek Gougane Barra nie wygląda jak w kalendarzach. Chowam się na moment w toalecie- imponującej, ozdobionej tabliczką, że wygrała narodową nagrodę. Toaleta roku 2002. Końcowa dwójka zdążyła już lekko zardzewieć.
Deszcz nie ustaje, nie wypada nocować w toalecie, wracam na szlak. Już na wstępie mijam tablicę, że będzie trudno, że tylko dla doświadczonych wędrowców. Obracam w myślach to dziwne słowo „hillwalkers”- Nie mamy gór -wyjaśni mi to później ktoś miejscowy.
Ścieżka szeroka, wycięta w torfie, każdy krok wyciska z podłoża sok- brązowy, na grani brnę w bagnie po kostki. Wzdłuż płotu, drabinką przez płot, w stronę płotu, za płotem. Trawy rude, pachnie dnem, w kościółku Gougane Barra zapala się samotna latarnia. Na południu widzę już morze pod warstwą deszczowych chmur. Przed nim wzgórza z łatami sadzonych lasów- geometryczne, dziwaczne plamy. Robi się ciemno, schodzę w kierunku domków porozrzucanych po wilgotnej dolinie. Mijam jeden, w zabudowaniach drze się kot. Okna są ciemne. Nigdzie nie ma miejsca pod namiot. Zapada noc, a ja dalej idę- nie wiem po co. I nagle już wiem, widzę wiatkę. Nie dowierzam, może to na czyimś podwórku, obchodzę zaglądam ostrożnie… Śpię na ziemi wciśnięta pomiędzy ławkę, a stolik. Pada marznący deszcz.„Nie powinno się chodzić tą ścieżką pomiędzy listopadem i marcem” odczytam rano informację z wiatkowej mapy.
Deszcz, szaro, asfaltową drogę porasta po środku pas traw. Uczę się tego krajobrazu, odnajduję szczegóły. Kicam po bagnach, wchodzę w las okaleczony przez wycinkę. Skraj, który przed wyrębem był wnętrzem wywrócił się jak teatralna dekoracja. Maszyny rozjeździły błoto, powyrywały szlakowe tyczki, zmąciły strumień. Idę, wracam, brnę w gąszczu uschniętych traw, wracam, brnę w rudych paprociach, we mchu. Wracam. Przechodzę przez kolczasty płot, idę do szosy. Zatrzymuje się przy mnie traktor. -Mam synową z Polski oddałbym za nią siedmioro własnych dzieci. Nigdy nie mówi, że jest brzydka pogoda. Nie narzeka… Schodzę już tylko kilka kilometrów, łapię stopa, zmieniam go chyba ze 3 razy. Bardzo szybko. Agnieszka napisała, że jedzie już autobusem z Cork. Dojeżdżam do Bantry godzinę przed nią. Na rynku jest targ, sprzedają kury i kalosze. W informacji turystycznej pracuje Polka, dostaję herbatę i schnę.