Wysiadłam niewygodnie. Pod górkę w alei wysokich drzew. Duży ruch, a kierowcy mijali mnie obojętnie, już zwątpiłam kiedy zatrzymała się starsza para. -Wskakuj -zawołali nie zjeżdżając nawet na bok szosy. Za nami zaczął się ustawiać korek. Ktoś trąbił, ktoś stanął żeby nam nawrzucać. Staruszkowie byli niewzruszeni. -To gdzie cię zawieźć? -Gdzie jedziecie?- Gdziekolwiek, jest nam wszystko jedno. Jeździmy dla przyjemności. Poprosiłam o Giant Causeway. Znane miejsce, skąd jak wyczytałam biegł szlak. Martin- bo chyba tak miał na imię kierowca ruszył bez słowa, Maria wróciła do robótki na drutach. To tylko kilkanaście kilometrów. Szybko dojechaliśmy. Zaskoczył mnie ogromny parking, monumentalne wręcz budynki restauracji, toalety… Chcieliśmy jeszcze chwilę porozmawiać. Moi towarzysze zaprosili mnie na herbatę, ale okazało się, że wstęp tylko z biletem. Wstęp do restauracji, bo na szlak można było wejść bez opłaty. Pożegnaliśmy się więc. To byli bardzo mili ludzie. A Droga Gigantów mnie rozczarowała. Paskudny tłok. Uciekłam. Ścieżka prowadziła na zbocze. Z podejścia widziałam kawał pięknego wybrzeża tylko na fragmencie zeszpecony przez ciemne figurki. Nawet z daleka doskonale widziałam co robią- selfie. Było późno. Do nocy biegłam po granicy klifu. Wzdłuż płotu odgradzającego pastwiska, zapewne żeby owce nie spadły. Strona od oceanu była nie odgrodzona, ale na płocie umocowano reling- bardzo rozsądnie. Łapałam się go co jakiś czas. Dróżka wąska na najwyżej metr, bez szans na rozbicie namiotu. Może na mostku ponad szybką rzeczką, gdzie tylko nabrałam wody, bo hałas i wilgoć. Już było szaro. Więc dalej. Dopiero niedaleko wsi szlak się poszerzył. Ciemność rozjaśniała daleka latarnia. Od klifu oddzielała mnie kępa jeżyn, zasłaniała widok, ale przedzierał się przez nią huk fal. Deszcz bębnił w tropik przez całą noc, ścieżka wezbrała i budziłam się zmartwiona, że mi się naleje do środka. Nie trafiło. Rano minęłam ociekającą ruinę zamku, szlak był tam odrobinę niejasny, druty kolczaste, ścieżki wydeptane przez owce, zalane, rozdeptane. Łany wysokich traw. Trochę kluczyłam. Dobrze było odejść od płotu, zdarzyło mi się nawet o nim zapomnieć. Morze pachniało. Parowało, szumiało. Odsłaniało swoje skaliste dno. Rósł przypływ i co jakiś czas bałam się, że już mi się nie uda przedrzeć do kolejnej zatoczki, kolejnej plaży. We wszystkich miejscach, do których był dojazd stały domy. Nie wiem zamieszkałe czy może tylko na lato. Szlak niemal się o nie ocierał. W którymś ogródku przeszłam (niespecjalnie) po grobie psa. Kochanej Sophie… Wydawało mi się, że w domu drgnęła firanka, ale zaraz znów szłam tuż pod klifem, po dnie jeszcze odsłoniętym, pokrytym kępkami wodorostów, wyściółką z glonów. Po skalach spływały strumyczki, terkotały toczone przez fale kamienie. Na moment wynurzyła się foka. Szlak przycisnął się bardzo do klifu, przeszedł jaskinią i znów ślizgałam się po mokrych wapieniach, mijałam wyrzucone na brzeg pułapki na homary, łapałam deszcz spływający z białych skał. Sąsiadowały z czarnymi, wulkanicznymi. Ocean przesiewał czarny i biały piach. Ziarenka nie mieszały się, musiały mieć inną gęstość i zamiast burej szarości plażę pokrywał delikatny rysunek- czarne na białym, poprawiane i cyzelowane przez każdą kolejną falę i rozmywane bezlitośnie przez szybkie rzeczki, które musiałam przechodzić w bród.
Para spacerowiczów. Dwa psy. Wydmy porośnięte szczeciniasta trawą i wulkaniczne łuki wynurzające się z morza. To tu kręcono Grę o Tron. Znalazłam porcik i pusty parking z toaletą. I wiatę. Schowałam się tam i podeschłam. Nawet ugotowałam herbatę. Fale tłukły się po wulkanicznych jaskiniach. Wpadały z hukiem i wycofywały z cmoknięciem. We mgle jarzył się jaskrawozielony mech. Błyszczał asfalt. W wydmach żyły stada królików. Teren był podziurkowany przez nory i zastanawiałam się czy czasem nie są zalane. Tyle zwierząt kicało na zewnątrz, a przecież deszcz.
Causeway Coast way prowadziła jeszcze kawałek dalej. Minęłam kościół wyglądający dziwnie złowieszczo, cmentarz tu już bez celtyckich krzyży, i znów wbiłam się w wąski trakt na skraju zbocza. Ogrodzony. Dalej parking, pełen samochodów i mostek wywieszony nad skalną szczeliną przy tym wietrze, pusty, rozbujany. Tam się zgubiłam. Być może szlak biegł dalej szosą, ja próbowałam pójść przez pola, trafiłam na kilka kolejnych płotów, a i tak wylądowałam na asfalcie. Znudził mi się po kilku kilometrach. Na górach leżał świeży śnieg, mokłam, marzłam więc machnęłam na przejeżdżający samochód. Dwóch mężczyzn odwiozło mnie wielki kawał, chyba z 50 km na stację kolejową. Być może wcześniej był jakiś autobus, ale chcieli mi pomóc. Tak, jak radzili pojechałam do Belfastu.