Wieczorem planowałam co sfotografuję- jak tylko trochę odpocznę, jak zjem. Latarnia stała na skraju pięknego klifu zawieszona nad wodospadem- tak to wyglądało z daleka, bo z bliska stała na kwiecistej łące. Rano z poszarpanego pięknie wybrzeża została już tylko ta łąka i daleki, abstrakcyjnie niepowiązany z widokiem szum oceanu tłukącego się 100 metrów niżej pod klifem. Ten dźwięk i tę łąkę oddzielał mokry sznurek rozpostarty na kołkach- granica uskoku. Resztę pożarła mgła. Mżyło. Kwiaty opadły pod ciężarem kropel, podobnie zachował się mój tropik prawie mnie dotykając. Spałam niemal do południa. Potem powlokłam się szukać toalety- schowanej w kilkusetletniej oborze razem z kuchnią- czyli obdartym stołem. Była też druga w samym schronisku, ale nam- tym z biwaku chyba przypisano tą. Gotując wodę poznałam dwoje innych mieszkańców pola namiotowego. Sprytniej rozbili się na skoszonym, nie wiem czemu ja wybrałam kwiaty… wieczorem byłam już zbyt zmęczona żeby poszukać innych miejsc. Para Amerykanów, których spotkałam potem w Reykjaviku i fotograf nadal rozanielony po długim dniu wspaniałej widoczności spali jeszcze dłużej niż ja. Pogadaliśmy chwilę o zdjęciach, o pogodzie, która najprawdopodobniej wyczerpała już swój limit pięknych dni. Tyle już ich było tego lata! -dorzucił nam ktoś z boku, chyba miejscowy -oby jeszcze się nam zdarzyły ze trzy….
Pan z latarni, tak dla mnie uprzejmy wieczorem zarezerwował mi w międzyczasie łódź. Odpływała z Hesteryi za 3 dni. Pierwszy, idąc za radą islandzkiej grupy przeznaczyłam na Horn- najwyższe klify Hornstrandiru. Dwóch potrzebowałam na dojście.
Kiedy wychodziłam Latravik nadal obklejała mgła, ale to się bardzo szybko zmieniło. Klify przedzierały się powoli przez chmury, w gęstym mleku kłębiły się ptaki, w dole pod wieżowcami z gniazd tłukł się ocean. Świergot, łopot i wiatr. Czasem wodospad.
Trudno nawet opisać to miejsce. Nigdy wcześniej w takiej przestrzeni nie byłam. Klif wyglądał jak ostry nóż z jednej strony jadowicie zielony z drugiej skalisty, pionowy, obrośnięty koloniami mew. Ścieżka miejscami nieco akrobatyczna, upiornie stroma, ubezpieczona liną (nie wiem jak umocowaną w błocie), usprawniona wykutymi w glinie stopniami, eksponowana, powietrzna, czasem łatwa- trawiasta, co jakiś czas owiewana zimną mgłą, czasem podmokła, miejscami gęsta od kwiatów. Było też trochę piargów i skał. Spotkałam tam tylko zwierzęta. Chytrego liska, mewy na gniazdach, na oceanie, mewy w locie mewę, z której zostały same skrzydełka, parę kruków. Z daleka widziałam raz moją wczorajszą grupę, ale szłam zbyt wolno, nie dogoniłam ich. Ścieżki na Hornie nie są przystosowane do ciężkiego plecaka więc poruszałam się tam ostrożnie. Obejście półwyspu zajęło mi cały dzień. Wieczorem zeszłam na wybrzeże i podziwiając chmurę wylewającą się znad oddzielających mnie od Latraviku gór (nie udało jej się przedostać na moją stronę), długo wlokłam się wokół pięknej zatoki z widokiem na maleńki schron na drugim brzegu. Obok powinno być pole biwakowe. Nie doszłam tam.
Minęłam plażę, przechodnią tylko przy odpływie, w co gorszych miejscach obwieszoną liną i szczęśliwa, że to już koniec trudności, tuż po północy trafiłam na rozlaną rzekę. Próbowałam ją pokonać kilkukrotnie. Zawsze wydawała mi się łatwa. Była taka idealnie spokojna. Dno łagodne, piaszczyste, do tego niskie światło, pomarańczowo czerwone, bo słońce ocierało się już o horyzont. Cisza, przerywana tylko czasem sprzeczką kaczek, jakąś nieważną gadaniną mew. Wszystko to powolne, wyciszone, bo przecież nocne, chociaż takie jasne.
Po godzinie wycofałam się i rozbiłam namiot na łasze piachu. Rzeka była dla mnie zbyt głęboka. Prędzej czy później trafiałam zawsze na ruchome piachy gdzie noga zapadała się nie napotykając żadnego oporu i bałam się, że się tam utopię, lub że prąd, niewidoczny, ale jednak silny wywlecze mnie na pełne morze. Być może poszukałabym jeszcze innych przejść, ale zmylił mnie kołek. Wskazywał bród. Tak mi się wtedy w każdym razie zdawało…
..czy może być piękniejsze miejsce na rozbicie namiotu – kwieciste łąki
i wokół bezkresna pustka..
Cóż za zdjęcia i Twoja relacja.
Pozdrowienia Maciej
widzę, że Hornstrandir Ci się spodobał:) Tak naprawdę to te kwiaty były pod namiot raczej średnie- grube, mięsiste, uwierały trochę, a na koniec było mi żal, że je pogniotłam (co mogłam wyprostowałam)… ale oczywiście fajnie się o tym teraz pisze:) Zachodnie Fiordy to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałam, postaram się tam kiedyś wrócić. Ciekawa jestem jak tam wyglądają inne pory roku (zwłaszcza zima), jak się przechodzi przez Drangajokull… Tak ogólnie to tęsknię za Islandią i piszę powolutku, żeby na dłużej starczyło.
..przyroda da sobie radę z pogniecionymi kwiatkami.
bardziej cierpi nasze poczucie estetyki lecz najważniejszy
jest Twój szacunek dla Natury – podziwiam i podzielam
Maciej
To tak w ogóle szerszy problem. Bałam się o kwiaty chyba dlatego, że przez całe lata próbowałam wyhodować dziką łąkę (w Załomiu wokół firmy) i wiem, że stworzenie kawałka Natury jest bardzo trudne. Tamte kwiaty oczywiście wstały. Były ich wokół całe hektary. Wszystko bardzo żywotne, silne. Dostatek wilgoci i słońca, a ludzi tak mało, że nie mogli niczemu zaszkodzić. Dużo ostatnio myślę o tworzeniu dzikości. Kiedyś ludzie ją bezlitośnie tępili- strzygli, przycinali, wyrównywali, bali się tego co nieokiełznane i już chyba czas żeby to odwrócić i pozwolić niektórym miejscom zdziczeć, choćby po to, żeby odzyskały równowagę- a z nimi i my. Wydaje mi się, że to tak działa- w największym skrócie. Dzięki za wsparcie.
..czytam Twe komentarze 'powolutku by…’
Zadziwia mnie jak znajdujesz czas by obok obowiązków zawodowych, domowych z takim zaangażowaniem prowadzić swój blog, a jeszcze góry !!
Ja latając na paralotniach zapominałem o wszystkim innym.
Wiem jak pasja potrafi wciągać. Sztuką jest znaleźć równowagę w tym.
–Maciej–
Teraz mam tak okropny katar, że zostaje mi już tylko pisanie. Gdybym umiała latać na paralotni, chyba bym z niej wcale nie schodziła:) Moja równowaga jest rzeczywiście troszkę przechylona, ale to tak przychodzi falami. Poza tym, jest sporo rzeczy, których nie robię wcale i sporo takich, których już nie muszę. Dzieci mi na przykład wyrosły- to też bardzo dużo zmienia.