Znalazłam to przejście w necie, przed wyjazdem. To tylko kilkanaście kilometrów (ok 15-tu), ale ponieważ położyłam się spać w środku nocy (2-3…), spałam do 11-tej, a potem wcale się nie śpieszyłam wędrówka wypełniła mi cały dzień. Padał deszcz. Woda w lagunie (biwakowałam tuż nad jej brzegiem) okazała się słona, więc wróciłam na śniadanie do knajpki, wieczorem zamkniętej, a teraz wypełnionej po sam brzeg. Kłęby pary, kolejka po kawę i tłok w toalecie. Do tego prognoza pogody- już nie przestanie lać. W mętnym, rozproszonym świetle bryły lodu na tle spękanego lodowca podobały mi się bardziej niż wczoraj. Tylko plaża wieczorem naprawdę diamentowa zbladła i straciła część uroku. Latały nad nią wielkie ptaki, podobne do orłów, chyba niezbyt zadowolone z turystów. Teraz wiem, że to wydrzyki. Wydawały mi się agresywne i nawet trochę mnie wystraszyły.
Ścieżka łącząca lodowcowe laguny jest oznakowana. Zaczyna się po zachodniej stronie mostu (którego stukot słyszałam przez całą noc). Idąc wzdłuż brzegu, od razu zupełnie sama widziałam turystów pływających wśród lodowych gór zodiakami. Podpływali pod sam lodowiec, ale nie zapuszczali się dalej na zachód w związku z czym panował tam zupełny spokój. Ptaki, deszcz i falujące góry lodu. Na brzegu szara wulkaniczna skała, goły piarg i coraz częstsze kępki neonowo-zielonego mchu, który dalej, tam gdzie nie docierali ludzie zarósł kamieniste podłoże grząskim dywanem. Szlak mija lagunę i zanurza się w zadziwiającym bezludnym krajobrazie, a przynajmniej miałam wrażenie, że się zanurza wędrując tamtędy we mgle i w deszczu. To tereny trzysta lat temu zalane i zasypane podczas serii erupcji wielkich, ukrytych pod lodem wulkanów. Katastrofalny rok ciemności, podczas którego zginęło 20% ludności, 80% zwierząt i prawie cała roślinność Islandii pozostawił po sobie ślad w postaci morza kamieni. Teraz powoli zaczyna to kolonizować mech, porastamy już miejscami przez inne rośliny- malutkie alpejskie kwiatki. Po prawej lodowiec, po lewej ocean (tylko wyczuwalny), na wprost monotonna równina- wydawałoby się, że to nic ciekawego, ale mnie to bardzo cieszyło. Ścieżka jest niewidoczna, niewydeptana, dość trudna (bo podłoże ruchome, nierówne, do tego szkoda zadeptać mech) tyczki prowadzą trochę dziwnie, zygzakiem, ale jest sporo informacyjnych tablic, pokazujących zwierzęta i rośliny, i opowiadających lokalne historie. Ciekawych. Kilka sfotografowałam- możecie poczytać.
Laguna Breidalron nie robiła tego dnia wielkiego wrażenia- woda jest tam błotnista, było tylko kilka lodowych gór. Dalej minęłam piękne szmaragdowe stawy, jeszcze dalej dotarłam na skraj Fjallsarlon i długo szłam wzdłuż wystrzępionego jak jeż lodowca. Fjallsarlon był niemal niezatłoczony- porównując do Jokulsarlon prawie pusty. A miejsce jest piękne. Woda wprawdzie nieprzezroczysta, mętna, ale lodowiec stromy i bardzo bliski. Niemal można dotknąć. Wyjechałam stamtąd autostopem. W zasadzie mogłam też przenocować, ale nie widziałam nigdzie pitnej wody, a poza tym było jeszcze dość wcześnie- jak na mnie. Dopiero dochodziła 8-ma.