Ten dzień był bardzo dziwny i bardzo charakterystyczny dla norweskich gór. Sądząc po mapie czekała mnie długa przechadzka po płaskim. Najpierw delikatne zejście, później trawers długiego jeziora, jakieś mokradła, przejście przez rzekę i znów łagodne podejście kolejną, zakończoną lodowcowym jęzorem doliną. Łatwizna, prawda?
W praktyce te 16 czy 18 km zajęło mi prawie cały dzień. Oznakowanie niemal zupełnie znikło. Widziałam ze dwa kopczyki i jeden spłowiały ze starości znak T. Szlak musiał być kiedyś oznakowany, ale być może z powodu braku schronisk popadł w zapomnienie. Starałam się iść zgodnie z mapą, co w praktyce okazało się dość skomplikowane. Prościej (ze względów orientacyjnych) byłoby iść dnem doliny, z tym że nie wiem czy nie byłoby tam jeszcze bardziej mokro. Aż do Oyren- łąki gdzie w końcu udało mi się przekroczyć rzekę, skakałam z kamienia na kamień starając się ominąć bagna i podmokłe miejsca (plusem były kamienne niecki wypełnione ciepłą wodą- doskonale do kąpieli). Przejście rzeki w bród okazało się niemożliwe (byłoby też bezsensowne, bo trzeba by potem przejść drugą, jeszcze większą, jednak jakoś na to nie wpadłam i niepotrzebnie straciłam sporo czasu na nieudane próby).
Letni (czyli demontowany na zimę) most jest ze 4 kilometry poniżej jeziora na trasie w kierunku samoobsługowego schroniska Skridulaupbu (jeszcze przynajmniej 3 godziny w dół). Za mostem szlak jest już oznakowany i znacznie bardziej popularny- w wielu miejscach widać lekko wydeptaną ścieżkę, jest sporo znaków. Ludzi wcale, a teren już znacznie łatwiejszy. Suchszy, ścieżka szybko wchodzi w kamienie i skały.
Rozbiłam namiot na końcu doliny, tuż przed stromym, skalistym podejściem. Miałam czas i mogłabym podejść wyżej, ale bałam się, że nie znajdę tam wody lub odpowiednio płaskiego miejsca. Poza tym byłam już zmęczona. W sumie niczym, bo różnica poziomów czytana z mapy wynosiła około 100 metrów w dół i może ze 200 do góry… W praktyce stale chodziłam w górę i w dół w trudnym, dzikim i wymagającym nieustannego balansowania terenie. Taka jest Norwegia.
PS: w połowie jeziora Ytste Leirvatnet jest domek, na mapie zaznaczony jako kropka. Otwarty, niekomfortowy, podobny do pirenejskich czy alpejskich caban. Piecyk, stół, skromna prycza. Można się w nim schronić w razie potrzeby. Spodobał mi się bardzo, bo był jednym z niewielu otwartych jakie widziałam w Norwegii. Od razu poczułam się jak w domu. „U nas” w Pirenejach czy Alpach :).
No, tak czułam, że Jostedalsbreen to jest to :-) Muszę się tam wybrać – pustkowie, dolina wygląda pięknie i otwarty domek na deser.
Miałaś rację :). Na pewno warto. Postaram się to dokładnie opisać. Sama się zastanawiam czy tam kiedyś nie wrócić. Nie ma już więcej znakowanych tras, ale można by chyba powalczyć z chodzeniem bez szlaków.