Jostedalsbreen, Norwegia lipiec 2014, cz 5

Wieczorem bojąc się zbytnio zbliżyć do rzeki (nie wiem jak bardzo wylewa podczas ulewy czy burzy) rozbiłam namiot na skalnej płycie pokrytej drobnym żwirkiem. Nic dziwnego, że wstałam dość wcześnie :). Spakowałam się bez pośpiechu i w równie silnym jak poprzedniego dnia słońcu zaczełam się drapać do góry stromym, kamienistym urwiskiem. Dobre początkowo oznakowane znika (dobudowałam najbardziej potrzebny kopczyk), ale poza kilkoma miejscami nie ma problemu żeby iść kierując się tylko mapą. Szlak trawersuje mokre trawki (można tam przenocować) i wchodzi w skały, potem w śnieg. Na mapie wyglada to na lodowiec, ale to tylko niezbyt strome śnieżne pola. Po prawej widać było małe jeziorko. Przez chwilkę myślałam, że to stawek- mój punkt orientacyjny, ale to tylko strumień wypływający z lodowca. Staw jest po prawej i wyżej. Jeśli dobrze wpatrywać się w kupę kamieni na środku śnieżnego pola, widać prowadzące tam kopczyki.

Trasa była olśniewająco piękna- stąd tak ogromna galeria zdjęć. Lekki wietrzyk. Ciepło, ale nie upalnie. Piękne widoki, krystaliczna woda. Ponad stawem znów gruzowiska skał na gładkich polodowcowych płytach, płaty śniegu, sporo kopczyków. Na horyzoncie masyw Hurungane, w dole dwa szmaragdowozielone stawy, a na wprost piękny i płaski jak idealnie wypieczony placek lodowiec- Sekkebreen. Troszkę mnie zastanawiało dlaczego szlak wygląda na niechodzony, a wokół nie ma ani śladu po jakiejkolwiek obecności ludzi, ale nie martwilam się bardzo, bo tak jest przecież dużo fajniej. Całe góry moje :).

Za trawersem w dzikich poszrpanych skałach ścieżka (w większości niewidoczna) schodzi grzbietem moreny, a w dole pojawia się rzeka… Nie mogłam zrozumieć jak to możliwe, że wcześniej o niej nie pomyślałam! Jest lodowiec musi być rzeka. Z nieprzyjemnym dreszczykiem zeszłam kilkaset metrów i po drugiej stronie potoku wypatrzyłam kopczyk i ludzki ślad. Zawracał.

Rzeka spieniona i zdecydowanie zbyt głęboka, żeby nawet próbować ją przejść (popołudnie, upał, nic dziwnego że topi się lód) opadała wielkim wodospadem zaraz poniżej hipotetycznego brodu. Nie mając innego pomysłu postanowiłam zejść jak najniżej i spróbować przy samym ujściu. Jeśli mnie zabierze zrzucę plecak i wypłynę. W jeziorze nie ma nurtu, myślałam sobie na pocieszenie, chociaż perspektywa utraty plecaka (i aparatów, i zdjęć…) nie była zbyt mobilizująca. Kilkaset metrów dalej znalazłam mizerny kopczyk. A jednak ktoś już tu był!

Troszkę powyżej jeziora rzeka rozlewa się bardzo szeroko. Ściągnełam buty, zawinęłam spodnie do pół uda i szerokim zygzakiem przeszłam wypatrując najpłytszych i najwolniejszych miejsc, a w zasadzie sondując potok kijem, bo lodowcowa woda nie jest niestety przezroczysta. Najtrudniejsze było wydostanie się w sandałach na śnieg… straszliwie były śliskie:)

Nie czułam stóp, ale udało się! Wciąż bardzo szczęśliwa przeszłam wzdłuż pięknego jeziora, zeszłam kawałek, minełam bokiem drugie- jeszcze bardziej błękitne i odkryłam, że muszę znów pokonać tę samą rzekę. Wyglądało to okropnie, bo w miejscu bardzo dobrze oznakowanego przejścia było i głęboko, i raczej szybko. Woda nawet jakby trochę spiętrzona. Z przodu spore rozlewiska, dalej ogromny spadek. Przy bliższym poznaniu okazało się jednak, że przeprawa jest łatwiejsza niż ta wyżej. Około 30 cm poniżej powierzchni wypatrzyłam ciag wielkich i solidnych głazów. Przy małej wodzie przechodzi się tam pewnie suchą nogą. Pozostało tylko z tego nie spaść, wolałam nie sprawdzać jak głęboko jest obok. Uff…

Za rzeką zbocze urywa się, a przez gładkie szkiery zbiega nieźle oznakowane zejście- bardzo strome. Dalej trawers jeziora w towarzystwie chmar komarów, jeszcze jedna lodowcowa rzeka (płytka na szczęście, ale lodowata jak wszystkie) i zamknięte na głucho schronisko (Slaeom). Mogłam w zasadzie rozbić namiot już wcześniej. Podejrzewałam, że nie ma tam po co iść, ale komary przestawały bzyczeć dopiero po północy więc z dwojga złego wolałam być w ruchu- tak trochę mnie chyba mniej pogryzły.

Share

2 komentarze do “Jostedalsbreen, Norwegia lipiec 2014, cz 5”

  1. Z duża przyjemnością oglądam Twoje zdjęcia „krajobrazowe”. Pozwalają na chwilowe oderwanie się od codzienności. Ich przestrzenność powoduje, że mam ochotę wziąć głębszy oddech…
    Natomiast w relacjach norweskich moimi faworytami są zdjęcia makro, zarówno kwiatów jak i martwej natury.
    Zdjęcia kamieni i marszcząca się na nich wodą są przepiękne. Martwa natura wcale nie taka martwa.
    Za to absolutnie nie zazdroszczę przepraw przez lodowatą wodę. Mam nadzieję, że kataru z tego nie było :)

    1. nie :) ja się nigdy nie przeziębiam. Dzięki. Te detale martwe i żywe są często cyfrowe, i mi się też podobają takie jak są- bez ziarna. Fotografując tę marszczącą się wodę myślałam, że trudno byłoby taki moment opisać. To znaczy z mojej strony łatwo, ale pewnie byłoby długo. Wiele osób uznałoby to za nudzenie- bo co to za opowieść przecież nie Bond. A ja uwielbiam tak siedzieć i gapić się na nic- krople w wodospadzie, bąbelki powietrza wydostające się spod kamieni w strumyku. Słoneczne wzorki. Moczę sobie jeden palec, bo woda za zimna na więcej i patrzę jakie to piękne. W międzyczasie gotuje się zupa, robi pranie…:)
      Dzięki za głos w dyskusji. Makro jest dla mnie nowe. Wcześniej nie miałam takiego obiektywu, jest cudowny. Bez mrugnięcia okiem akceptuję go jako dodatkowe 330g do zabrania zawsze i wszędzie:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »