Pada deszczyk, powietrze jest nieruchome i ciężkie, nasycone zapachem czystków. Pogniecione płatki białe lub fioletowe otulają kropelki rosy. Pamiętam jak pchałam rower piaszczystą ścieżką w makii, w kwietniu kiedy otwierały się pierwsze czystkowe pąki i myślałam, że trzeba przyjechać później, już jak rozkwitną wszystkie. Kiedy to było, zastanawiam się teraz? Jak długo na tę chwilę czekałam? Wychodzi mi, że 25 lat! To był Desert Agriates, północ Korsyki, przez upał, pomyłkę w nawigacji i brak wody nie dojechałam wtedy na Cap Corse. Teraz mam przed sobą miesiąc i nic nie stoi na przeszkodzie żeby to zrobić. Byle bez szos, decyduję, co najwyżej krótki kawałek (podpowiada rozsądek, wiadomo, nie ma już świata bez asfaltu), 5 kilometrów- decyduję i to jest mój cały plan. Z południowego na północny kraniec wyspy. Bez przerw i bez wędrowania bitą drogą.
Wzdłuż klifu prowadzi kamienna ścieżka, przecina szosę, mija kilka samotnych domów i ogrodzoną wysokim płotem latarnię morską z napisem „teren wojskowy”. Dalej jest jeszcze jedna, nieczynna, kopuła stoi na podjeździe świeżo pomalowana na czarno. Za budynkiem ścieżka tu już wąziutka i pozarastana opada bardzo stromo na wybrzeże. Z góry widzę pieczarę i skuloną w niej parę. Zanim zejdę odchodzą, zostaję sama. Cypel jest skalisty i pusty, miejsce oznaczone na mapie jako plaża to grota otwarta z góry, dostępna chyba tylko z morza. Skały są wypolerowane przez wiatr i gołe, na tle turkusowej wody niemal białe. Jest pięknie, cicho, marzę żeby gdzieś rozbić namiot, choć jest wcześnie, ale nie znajduję odpowiedniego miejsca. Inną ścieżką zawracam w stronę Bonifacio. Teraz jestem bliżej morza, za bunkrami, które zostały z wojny skręcam w zarośnięty żleb. W zatoczce tuż nad brzegiem też stoi bunkier. Oglądam go podejrzliwie, wewnątrz bieleją jakieś śmieci- z bliska okazują się butelkami z wodą. Muszą tu leżeć już kilka lat, obrosły pyłem, niektóre pękły. Na podłodze kłębi się równie pozarastana płachta. Prze okienko widzę drabinkę- zejście do wody. Ktoś może przypływał tu na ryby, może pomieszkiwał. Tak blisko miasta, tak blisko wojskowej latarni, w sumie tuż pod nią. „Najciemniej pod latarnią” – tłucze mi się po głowie, więc ignoruję delikatny zapach pleśni, wygładzam fałdy plastiku, odsuwam strzępy butelek i uznaję, że jakoś się zmieszczę.
Słońce zachodzi jaskrawo, Noc jest spokojna i chłodna. Świt błękitny. Prognoza pogody zła, pomimo tego kiedy znów mijam miasto, teraz wypełnione tłumem turystów niebo jest bezchmurne. Znikam w tunelach nadbrzeżnych ścieżek. Prowadzą na cichutkie plaże. Kąpię się kolejno na każdej, choć woda zimna, a brzeg odcięty barykadą z liści, które w słońcu zaczynają fermentować i pachnieć. Woda przezroczysta, pełna rybek i różowych meduz. Ścieżka skalista z widokami na daleki mur gór i wspaniale turkusowe morze. Teraz przed sezonem jest tu pusto, ale porozstawiane na rozstajach zakazy nie zostawiają złudzeń, latem może być tłok. Po południu przecinam drogowy most, dwie restauracje, parking. Tu już są ludzie, próbuję odbić trochę w stronę gór, ale droga, która wybrałam pozarastała i znów ląduję blisko wybrzeża, widzę szosę, widzę pastwisko, nie doceniam solidności płotu. Mur pozarastany jeżynami, przechodzę po gałęziach drzewa. Podrapana, spocona i obklejona patykami, liśćmi, kłębami pajęczyn gnam- byle do wody. Ale już wieczór, w cieniu robi się chłodno, a wszędzie pełno zakazów. Namiotu, nawet biwakowania pod chmurką. Bezmyślnie, intuicyjnie skręcam w górę i trafiam na opuszczoną wieś. Testa. Jeden z budynków jest otwarty, prawdopodobnie użytkowany jako schron, choć dach się sypie, pomieszczenie, które musiało być kiedyś łazienką pozarastały paprocie, wanna jest pełna zielonej od glonów zupy.
Rano znajduję jeszcze kilka domów, pierwsze piętra zamurowano, nie ma dostępu. Na półwyspie jest tylko jedno źródełko, może to powód? Plaża graniczy ze słonym jeziorem. Zdążę się wykąpać zanim pojawi się pierwszy spacerowicz, kobieta krzyczy na mnie i wymachuje rękami, wygraża, kiedy podejdę bliżej zrozumiem, że chodzi o psa. – Nie jest mój- tłumaczę- lata sobie po plaży, nie jest groźny mnie tylko przyjaźnie obwąchał- kobieta milknie, ale nie jest przekonana.
Nad rzeczką jest bar i kemping. Pomimo tego nie udaje mi się zdobyć wody. kemping ogrodzony, obstawiony zakazami wstępu, do baru dopiero wiozą stoliki. Mężczyzna, który z nimi przyjechał patrzy podejrzliwie jak skradam się przez gęste chaszcze żeby zaczerpnąć ze strumienia. Mam filtr.
Wędruję wzdłuż morza aż drogę przetną mi mokradła, których nie da się obejść inaczej niż szosą. Mapa.cz pokazuje wprawdzie ścieżki, ale żadna nie jest przechodnia, pozarastały. Myślę że trudno pójdę do Pianotolli (to najwyżej 2 km asfaltu), ale trafiam na roboty drogowe. Światła, korek, spaliny ktoś reguluje ruch, w asfaltowym kanionie nie zostało ani odrobiny miejsca do przejścia. Zbaczam ostatni raz i wracam. Chciałam dojść do Strada Antica, bez szlaku najwyraźniej nie da się przejść. Ślęczę nad mapą i nie wymyślam nic innego niż droga. Wzdłuż lotniska prawie 7 kilometrów. Od razu na początku padła moja jedyna zasada, bez szos. Jestem tym zdegustowana. Narasta upał, co i rusz mijają mnie samochody (pewnie też omijają korek), ktoś staje i proponuje podwózkę, dziękuję, przyśpieszam, niech chociaż to paskudztwo szybko się skończy.
Według googla w Poggiale jest restauracja. Dziwne, bo to malutka uśpiona wieś szukam jednak, bo nie mam już wody. Okazuje się, że to cukiernia. Nie taka gdzie można coś zjeść, ale malutka wytwórnia pianek i lodów. Pomimo tego dostaję plastikowe krzesełko pod okapem, lody o smaku korsykańskich mandarynek są pyszne, żałuję że nie kupiłam całego litra. Drzwi są otwarte na oścież. Wewnątrz starszy pan uczy dziewczynę zdobienia tortów. Siedzę długo, bo muszę przeczekać burzę i bo to niezłe przedstawienie. Maestro z dumą wygłaskuje kremy szpatułką, bije po łapach za położenie nie tak ozdoby. Nad drogą, piaszczystą i pełną dziur lata orzeł. W górach leje.