Kiedyś, jeśli w górach zdarzało mi się widzieć jakieś przejawy ludzkiej obecności, drogę, ciągnące się gdzieś bez sensu (moim zdaniem) kable, budynki czy tamy, myślałam, jakie to smutne. Jaka szkoda, że za chwilę nie będzie już ani kawałka świata bez ludzi, ani odrobiny wolnej przestrzeni, resztki dzikości.
Nie pamiętam już, kiedy to się zmieniło. Chyba nawet tego nie zarejestrowałam. Któregoś dnia spojrzałam na kabel ciągnący się niemal dokładnie równolegle do grani. Dzielił piękne urwiste zbocze na równe, prawie idealne paski. Przewody lśniły w słońcu. Pomyślałam… jak to możliwe, jak to się stało, że zwykły kabel jest dzisiaj taki ładny?
Kiedyś o świcie wyszłam z nieczynnego już pirenejskiego schroniska Maupas. Kabel i utrzymujące go wieże wbite w chmury, wydały mi się okropnym, szpecącym niezwykły widok szkaradztwem.
Bardzo się starłam i udało mi się nie złapać ich w kadr. Morze zaróżowionych o wschodzie słońca chmur wypełniało szczelnie całą dolinę. Idylla i spokój… I nic nie mogę poradzić na to, że teraz po prawie dwóch latach, to właśnie zdjęcie, z przecinającymi sielski widok kablami, zrobione tak tylko, na pamiątkę…wydaje mi się z nich wszystkich najlepsze :)
Ten moment też pamiętam, zaleta zdjęć robionych na filmach, nie ma ich wiele. Zwykłe, narysowane przez samoloty smugi nadały temu widokowi sens. Trzy lata temu, kiedy niespodziewanie spadł śnieg i cały świat znienacka zbielał, brnąc pod górę w miejscu gdzie od tygodni nie było już ludzi, najpierw wzdrygnęłam się na wydawany przez samoloty dźwięk.. a potem sięgnęłam po aparat.
Nie wiem dlaczego. Może się zmieniłam?