Byłam jedyną turystką. Prom był tylko dla pieszych. Wypełniały go dzieciaki wracające ze szkoły do Fiskebäckskil- wsi rozłożonej po obu stronach wąskiego fiordu. Prom zatrzymał się tam dwukrotnie, chociaż przystanki dzieliło tylko kilkaset metrów. Wysiadłam na ostatnim, bo pani z obsługi radziła żeby obejrzeć tę stronę. Z morza wieś wyglądała jak pocztówka. Nabrzeże zabudowane gęsto drewnianymi domkami i górujący nad nimi wiatrak. Prom dobił tam za kilka minut, minął tylko stelaż do suszenia dorszy, teraz pusty i zacumował przy nowoczesnej przystani. Uczniowie rozeszli się szybko, a ja kluczyłam po wąskich uliczkach wśród domków w pastelowych kolorach, obsadzonych różami, czyściutkich. -Kosztują miliony- powiedziała mi chwilkę później dziewczyna w bieli. Maluję je kolejno co 5 lat. Stała na drabinie z wiadrem farby w kolorze tureckiego jogurtu i skupieniem godnym Mona Lizy. Malutkim pędzelkiem głaskała framugę okna. Poradziła mi żeby wrócić i przejść nadbrzeżnym szlakiem w dół Skaftö. -Nie zdążę znaleźć miejsca na namiot- broniłam się- to rozbij u mnie- podała adres- Musisz tamtędy przejść! Już po kilku słowach zorientowałam się, że jest Polką więc rozmowa poszła nam gładko. Zapisałam ulicę i numer i pobiegłam. Ścieżka miała z 8 kilometrów, do zmroku zostały mi dwie godziny. Śpieszyłam się. Wiatrak- z bliska równie ładny jak z daleka, pole golfowe w cieniu starych drzew, żywopłoty z konfiturowych róż, obwieszone owocami już w połowie zjedzonymi przez zwierzęta, klika domków. Tam pierwszy raz widziałam jak ktoś zbiera jabłka, wszędzie wcześniej spadały i gniły. Port w Grundsund poniżej ciemnych chmur i wąska szosa, którą wróciłam do Fiskebäckskil. Pięknie, spokojnie jak to w Szwecji, ale nie zrobiło na mnie wrażenia.
Dom Polki wyróżniał się lekkim chaosem (jakby nie szwedzkim), ale i tak trudno mi go było odszukać. Numery nie były po kolei, a ten wcale nie miał numeru. Dzwonek nie działał, więc uchyliłam drzwi. Przy stole mąż oglądał film, przeszkadzałam, czułam się niezręcznie, ale zależało mi na chwili rozmowy. Dziewczynie nie podobała się Szwecja. -Czemu nie wrócisz?- dziwiłam się – nie mogłabym mieć takiej pracy- w Polsce nikomu nie zależy na precyzji. Szybko i tanio, a tu sobie mogę malować jak lubię.- W sumie to konserwacja zabytków- uśmiechnęłam się. Zapadła cisza. -A ty?- zapytała- Ile ci płacą żeby tak chodzić? I przypomniał mi się pasterz z Kaukazu. On też nie rozumiał, że dla przyjemności. -Dam ci pracę – próbowała mnie uratować.
Dopiłam herbatę, nabrałam do butelki wody i pożegnałam się, nadal miałam z pół godziny światła i wolałam rozbić namiot w dzikim miejscu. W błękitniejącym zmroku, z końca fiordu Fiskebäckskil wyglądał jak reklama z folderu. Tu mamy na pokaz spokój. Nawet woda wcale się nie marszczyła. Wbiegłam w las. Miejsce na namiot znalazłam ze dwa kilometry dalej nad zatoką. Nie było zupełnie płaskie, widok też troszkę mnie rozczarował, ale byłam zadowolona. Szumiały szuwary, z dębów leciały dojrzałe żołędzie. Krzyczały gęsi. Rano nad wodą uniosła się lekka mgła.
Ścieżka wiła się w gąszczu, wzdłuż zatoczek. Przeszłam mostem na półwysep. Minęłam dwa opuszczone domy, na jednej z nadbrzeżnych łączek uzbierałam kilka borowików i ugotowałam sobie grzybową zupę. To by było wspaniałe miejsce na biwak, była tam ławeczka i stół. Dalej spotkałam jeszcze kilka takich. Szlak biegł ładnie głównie chaszczami. Z góry widziałam skalisty fiord. Pod koniec kiedy szlak zbliżył do drogi spotkałam kilku samotnych grzybiarzy. Szukali kurek.
Prom było widać już wcześniej, zza zakrętu. Żółty, z platformą dla samochodów pływał regularnie co pół godziny od 1957 roku. Wcześniej można było się tu dostać tylko parowcem. W 1980 rząd przejął to połączenie i zaczął je finansować. Służy nielicznym mieszkańcom i pewnie trochę liczniejszym turystom. Kiedyś żyło tu więcej ludzi, rybaków i pracowników olejarni, i pewnie nie było tak spokojnie i pięknie. Podobało mi się tu. Nawet bardziej niż na sławnej Skaftö.
Wygląda, że tajemnica Mona lisy w tym przypadku okazała się niezbyt interesująca. 😉
albo była w innym miejscu. Dla mnie najbardziej interesujące było jak kocha swoją pracę (i to, że ją doceniają, robi coś dobrego i solidnego co podziwiają tysiące turystów) i to, że chciała mnie uratować od włóczęgostwa, dzieląc się tym najlepszym co ma – tą pracą. Chyba chciałbyś zbyt mocno uprościć Monę Lizę :)
Na pewno masz rację. Mnie bardziej rzuciło się w oczy to, że Polka nie zrozumiała kompletnie tego co robisz wędrując. Ale w końcu to przecież nie jest zbrodnia. 😁
Szwedka by zrozumiała, to prawda :)