Wyspa Flatön wyglądała bardzo spokojnie. Lasu było tu niewiele, ale szlak trzymał się blisko wybrzeża, jak zawsze w Bohuslan pięknego. Raz przekroczył wąziutki fiord mostkiem. Kiedyś przechodzono go po kamieniach. Brzegi były na zmianę skaliste i podmokłe. Wsie wydawały się puste, w jednej nabrałam wody z pompy. Smakowała rdzą, pewnie powinnam więcej spuścić. Wiało i było mi chłodno. Szlak wyszedł na szosę. Poczekałam na prom. Tuż za przeprawą był porcik. Stała tam toaleta z prysznicem. Niemal go przegapiłam, a trudno uwierzyć leciała z niego wspaniała gorąca woda! Wykąpałam się oczywiście, ubrałam grubo i dla rozgrzewki pobiegłam. Przechodząc przez większą miejscowość zajrzałam do baru. Liczyłam na ciepło i kawę, ale można było tam kupić tylko słodycze i jabłka. Zresztą już zamykali. Wyszłam z wodą i idąc w kierunku jedynego na wyspie lasku ogryzłam twarde czerwone jabłka. Wcześniej kilka razy znalazłam takie pod opuszczonym drzewem, te sprzedawano z dumą, jako miejscowe. Trochę kluczyłam przy farmie w środku mokradeł. Droga, którą biegł szlak, bagnista i rozjeżdżona wspięła się na lesiste wzgórze. Nie było sensu iść dalej zapadał zmrok. Rozbiłam namiot na szczycie, niedaleko zamkniętej na klucz szopy. W gęstwinie świerków.
Rano znów trafiłam na przesmyk fiordu. Linia brzegowa była tu tak skomplikowana, że nie bardzo wiedziałam gdzie jestem. Szosa doprowadziła mnie do kolejnego promu. Wyspa Orust była bardziej zarośnięta. Myślałam wcześniej, że skręcę do sklepu w Ellos, ale mi się odechciało. Las był zaciszny, przyjemny. Ścieżka świetnie oznakowana, pojawiło się mnóstwo informacyjnych tabliczek. Widywałam je już wcześniej, ale tu były najciekawsze. Z nich wiem o strasznej biedzie jaką cierpieli mieszkańcy w 18 i 19 wieku. O wylesieniu, wyzysku. Głodzie. Sfotografowałam najważniejsze informacje. Były nie tylko po szwedzku i byłam wdzięczna komuś kto je zgromadził. Nie podpisał się, a szkoda, bo chętnie bym do niego napisała. Lub do niej.
Przy leśnej drodze, szutrowej, ale bardzo wąskiej minęłam kamień milowy. Przed wiekami to był główny trakt. Oznakowanie ciągnęło się od zamku Bohus, przy którym zaczęłam swoją wędrówkę niemal miesiąc wcześniej. Niedaleko na szczycie granitowego wzgórza postawiono wieżę widokową. Wdrapałam się oczywiście, fajnie było wyjrzeć ponad las. Wcześniej, kiedy jeszcze go tu nie było, to miejsce służyło pasterzom do wypatrywania stad. Teraz tylko z czubka wieży było widać cokolwiek innego niż drzewa. Nad morzem trzymała się lekka mgła. Bardzo wiało.
Lasem, przez pastwiska, przez kilka na wpół opuszczonych wsi doszłam do szosy. Była nadzwyczaj ruchliwa i idąc poboczem zauważyłam ludzi z torbami. Kawałeczek dalej był sklep! Skręciłam tam z nadzieją na coś pysznego, ale to było bardzo dziwne miejsce. Outlet pełen chińszczyzny. Z jedzenia tylko dziwne słodycze. Wybrałam czekoladę (okazała się bardzo smaczna), wypiłam w barze herbatę i odchodząc zauważyłam dwie kobiety. Wyglądały jak przekupki, a prowadziły kram z jajkami, chlebem, słoikami z domowym dżemem. Wygrzebałam tam wędzoną makrelę. Świetną. Był też sprzedawca pieczywa i ktoś z pamiątkami. Tłum staruszków obładowanych materacami, papierem toaletowym i kołdrami robił taki rwetes, że szybciutko uciekłam na szlak. Wystarczyło odejść kilka metrów od szosy żeby znaleźć ciszę.