<–Jeśli wrzucić „Kuststigen” w google pojawiają się piękne wybrzeża. Byłam ich bardzo ciekawa. Już przed wyjazdem odkryłam, że nie jest to liniowy szlak (jak Bohusleden), ale plątanina krótszych ścieżek, pełna równoległych wariantów i punktów zupełnie ze sobą niepołączonych. Fragmenty oznakowano jako Soteleden. Były też braki w mojej nawigacji. Mapy.cz nie pokazują wszystkich odcinków. Wiedziałam, że nie uniknę szos, a wiatki pojawiają się tylko na północy. I właśnie od tej północy myślałam idąc błyszczącą od deszczu szosą wśród krzyków mew. Zapowiadano deszcz, bardzo chciałam dotrzeć na noc do wiatki. Pomimo tego machałam dyskretnie, nienachalnie. Trudno narzucać się ludziom w epidemii.
Młody, przystojny mężczyzna jechał do Vajern. Był przedstawicielem handlowym, spędzał kilka godzin za kierownicą codziennie i starał się jeździć za każdym razem inaczej. Podobał mu się szwedzki krajobraz, ta zieleń, te śliczne domki wśród drzew. – Jak było tam skąd pochodzisz?- spytałam. Szaro, przemysłowo. Jestem z Aleppo. Jechaliśmy razem ze 100 kilometrów. Mieszkał w Szwecji od trzech lat. Po szkole, którą dobrze wspominał dostał ciekawą pracę. W Syrii nie został już nikt z rodziny, wszyscy mieszali w obozach w Turcji. Był szczęśliwy, że wyrwał się tu. -Są jakieś ciemne strony? -chciałam wiedzieć. -Hmm… zima. Pierwsza była najgorsza, teraz lepiej, ale to czas, który trzeba przeczekać. Za to lato jest tu wspaniałe. -A dziewczyny?- Piękne, mam przyjaciółki, ale na razie jestem singlem. Szwedki są bardzo swobodne, a mi marzy się ktoś o podobnych poglądach- Ktoś z Bliskiego Wschodu? – Nie, niekoniecznie. Wiesz małżeństwo, rodzina, wierność. Tu dziewczyny się bawią, każdy sypia z każdym, tego bym nie chciał. Ile lat mają twoje dzieci?- Więcej niż ty!. Patrzyłam na piękny szczery uśmiech i przegapiłam zjazd.- Nie szkodzi – skręcę w następny, jeszcze tamtej okolicy nie widziałem. Jechaliśmy przez zielone pastwiska, przez kępy lasu, z których wynurzały się skaliste pagórki. Mokra szosa wiła się jak na obrazku, i oboje, jak przedszkolaki uśmiechaliśmy się do samotnych farm, do koni i w końcu do słońca, które zaczęło się wynurzać z chmur. Wysiadłam na skrzyżowaniu, kilka kilometrów od „mojego” szlaku. Idąc drogą widziałam też inne znaki. Strzałki wskazywały różne kierunki, ale na mojej mapce nie było nic prócz Soteleden więc trzymałam się wcześniejszego planu. Szlak w nawigacji zaczynał się dziwnie, w środku polnej drogi. Szłam szosą ze 2 kilometry, skręciłam w szutrówkę, potem w drugą. Po lewej pojawiło się jezioro Kisterod, ogrodzone, nad brzegiem pasły się łaciate krowy. Minęłam zabudowania, dom, stodołę pomalowane czerwoną farbą i utknęłam. Drogę, która prowadziła do szlaku przecinał płot. Wysoki z drutem kolczastym. Odgradzał korytarz łączący dwa pastwiska. Ziemia zdeptana, pokryta łajnem. Drut gęsty, obok kolczaste krzaki. Róża, tarnina, jeżyny. Albo pokrzywy po pas. Straciłam tam chyba z pół godziny, upaprałam się w błocie po łydki. Za przejściem wcale nie było szlaku, ale kilkaset metrów dalej znalazłam znak. Soteleden przychodziła z boku. Była zarośnięta. Niewydeptana. Chwilkę zastanawiałam się, w którą stronę iść, ale tak naprawdę nie miałam wyboru. Deszcz, wiatka… Ruszyłam na zachód i pół godziny później pogubiłam się we wsi. Ostatni znak wskazywał samotną farmę. Pod drzewami leżały całkiem smaczne jabłka, część już zgniła. Gdakały kury, ale dom był pusty, zapukałam, myślałam, że może tam spytam. Nie odnalazłam znaków, krążyłam, wracałam. Ogrodem, laskiem pastwiskiem, po skałkach przedarłam się do szutrowej drogi i gdzieś wypatrzyłam na wpół zarośnięty znak. Szłam szosą kilka kilometrów, za daleko. Trzeba było skręcić w las, a wyszłam na gospodarstwo gdzie pasły się daniele i świnie dziwaczne, ogromne i owłosione. Niezadowolone z mojej obecności.
Lekko siąpiło kiedy znów znalazłam znaki. Było późno. Szlam lasem, ciemnym, wilgotnym, przypominał mi szczecińską Puszczę Bukową. Kątem oka widziałam ostatni słoneczny blask, przeskoczyłam kilka kolejnych rzeczek, wdrapałam się na skarpę, śliską i stromą. Otworzył się widok na płaskowyż. Skały miejscami gołe, czasem porośnięte wrzosem, w dołkach świeciły płaty zżółkłych traw- bagienka. Biegłam wśród pogiętych sosenek, minęłam miejsce gdzie czeska mapa widziała wiatkę oddaloną od szlaku o kilometr, ale wolałam nie ryzykować. Nie widziałam jej, nie było żadnego znaku. Już po ciemku znalazłam rozgałęzienie i zejście nad duże jezioro, czy raczej bagno. Drzewa bujały się w ciemności, pędziłam błotem. Wiatka Stora Bollemyr zaskoczyła mnie. To była chatka! Maleńka, tylko na dwie osoby. Niska, drzwi sięgały najwyżej do pasa, wcisnęłam się do wnętrza na czworakach. Rozłożyłam na podłodze. Z latarką wypatrzyłam w bagnie podest, z którego można było sięgnąć do wody. Zebrałam grzyby, było ich wszędzie pełno. I przekupiłam myszy ogryzkiem- zostawionym na deskach, na zewnątrz. Zjadły (lub wyniosły do swojej nory) wszystko, rano nie było nawet pojedynczej pestki. Zginęła też użyta chustka do nosa. Ale nic z wewnątrz. Nocą słuchałam jak pada deszcz. Chatka pachniała drewnem. Tłukły się brzozowe gałęzie. Czasem krzyknął ptak.