Padało, las ociekał, prognoza pogody była zła. Więc czekałam. Początkowo myślałam, że muszę przesiedzieć cały dzień, ale wyszłam chwilkę przed południem. Nie było bardzo źle. Drobny deszczyk. Z włóczęgowskiego łakomstwa, zamiast iść najprostszą drogą do celu (gdybym to ja wiedziała gdzie!) obeszłam większą część okolicznego kłębowiska szlaków. Małe rezerwaty przyrody, ruiny domów, zaskakująco biednych i małych. Bagna, jeziorka i dziki las. Podobało mi się, że pogoda jest taka mętna. Łatwiej sfotografować las w rozproszonym świetle, bez męczących rozbłysków na liściach, zbyt kontrastowych słonecznych plam. Szłam sobie tak i fotografowałam (raczej bez sensu) kiedy błysnęło światło. Nagle, jakby ktoś włączył reflektor, nieodwracalnie. Las był tak gęsty, że nie widziałam nieba i kiedy udało mi się na nie zerknąć było niebieskie. Całe. Wcześniej myślałam żeby iść do Bovallstrand, ale potem mi się odechciało. Zostałam w lesie, minęłam dwie niezłe wiatki. Jedną z dumą pokazał mi mężczyzna z seterem. Zbierał kurki, zerknął na prawdziwka, który wystawał mi z kieszonki plecaka i skwitował, że pewnie robaczywy. Pies latał po krzakach bez smyczy. Wiatka, do której zajrzeliśmy miała drzwi, więc w zasadzie była to chatka, skromna, lekko spleśniała, z pięknym widokiem, ale tak jak poprzednia bez wody. Dochodziła trzecia, więc nie miałam zamiaru tam siedzieć. Ruszyłam do kolejnego schronu, nad jeziorkiem Stensmyren, ale to też było bardzo blisko i co gorsza był tam potworny tłok. Dwie duże wiaty zapchane po brzegi i jeden namiot. Jak się okazało szkolna wycieczka. -Można pić tę wodę?- spytałam nauczyciela. Nie wiedział, więc zagotowałam kubek, zanim skończyłam jeden z uczniów ruszył do stawu z górą brudnych garów, pozmywał, powyrzucał wszystkie resztki do wody, a potem splunął…
Dalszy kawałek lasu był dziki. Gęsty i mokry, nawet się raz zgubiłam. Za jakieś 6 kilometrów powinna być kolejna wiatka, nad rzeką. Szlam lasem, łąkami, dwukrotnie minęłam szosę. Za rzeczką, przy której w zasadzie można chyba było rozbić namiot skręciłam bez szlaku do wiatki. Chaszcze nie do przebrnięcia. Gąszcz. Trawa po pas, paprocie, gałęzie, młody las. Przedzierałam się przez to krok po kroku. Na początku znalazłam dwa błękitne znaki, mazy na drzewach stare i spłowiałe. Potem nic. 800 metrów zajęło mi chyba z godzinę. Las był tak dziki, że podrapana, spocona i oklejona zielenią czułam dumę z oglądania tego dzikiego miejsca. -Nikt go nie widuje- myślałam- żaden człowiek. Drzewa były poogryzane przez bobry. Spod nóg wyskoczyło mi stado saren, a wkurzony koziołek zawrócił i na mnie nawarczał. Byłam wystraszona, chwila do nocy, może wiatka to jakiś myśliwski domek… dumałam brnąc przez jeżyny. I nagle płot. Kolczasty.
Wywieszony ponad rzeką, nie do przebycia. Jedyny słaby punkt wypatrzyłam na skałach. Wysokie, oślizłe, pozarastane, wywlokłam się na nie z trudem, wyjrzałam, a tam światło. Idealnie równiutka trawka… Hmm. Pastwisko? Skoro tak, musi być z niego wyjazd, więc zeskoczyłam. Za zakrętem rzeczywiście była wiatka- zadaszona ławka na polu golfowym!
Jeziorko, na które liczyłam to stawek, pozarastany trzcinami, obkoszony idealnie w kółko. Na horyzoncie słońce oświetlało kościelną wieżę. Usiadłam. Wszystkie moje plany upadły, zupełnie nie wiedziałam co robić, do tego w moim kierunku szła trójka facetów. Podeszłam. Pokazali wyjście.- Nie znacie jakiegoś miejsca na namiot?- spytałam. -Tu rozbij, nikt cię nie wygoni- powiedzieli, więc wróciłam do wiatki, czyli ławki. Już rozbiłam, kiedy niby przypadkiem przyszli zagrać tuż obok. To nie było wcale złe miejsce. Wodę zebrałam z leśnego cieku, pewnie to w miarę świeża deszczówka. Miałam też kosz na śmieci. Rano, mijając szosę odkryłam niedaleko pole namiotowe, dziwne, że faceci o nim nie powiedzieli. Należało do pola golfowego. Musieli wiedzieć.
Pobliskie jezioro Onna, o którym też myślałam wieczorem było ogrodzone, niedostępne, otoczone trzcinowiskiem i bagnem. Szłam szosą, potem leśną drogą, kluczyłam żeby dotrzeć do Hunnebostrand. Szlak (tym razem pomarańczowy) obchodził miasteczko bokiem, nawet ciekawie, a potem znienacka zgubił się na opłotkach, tak jakby część trasy zabudowano. Zeszłam do szosy, znalazłam sklep i plac zabaw z toaletą tuż obok. Posiedziałam tam chwilkę, w czasie kiedy ładowały się moje baterie. Lubię takie place zabaw. Kolejny raz posiedziałam w porcie. Na molo ktoś rozładowywał pułapki na homary, na drzwiach kapitanatu wisiała informacja, że jest tu bezpłatny prysznic, ale klamka ani drgnęła. Mapka na tablicy informacyjnej sugerowała, że na wyspie Ramsvik jest schron nieznany moim internetowym mapom, prognoza pogody zapowiadała ulewny deszcz. 29 mm!
Szlak na Ramsvik biegł niby w granicach miasta, ale był poruszająco dziki. Jakieś ciemne korytarze wśród skał, zarośnięte paprociami, jakieś wąskie przejścia nad samym morzem, kępy dzikich jabłonek i sterty jabłuszek o gorzkim smaku wbitych w błoto, wilgotny kanion i śliskie gliniaste zejście- na przystanek autobusowy. Za szosą znów dziko, za lasem pastwiska, wiejskie domki, gołe skały i fragment szosy.
Ramsvik oddziela od lądu kanał- Sotekanalen. Wykopany na początku XX wieku miał skracać drogę morską pomiędzy Hunnebostrand i Kungshamn. Przy stróżówce na zwodzonym moście stało kilka tablic z informacjami i zdjęcia z kopania kanału (kilofami).
Lekko mżyło, nocą miała być straszna ulewa, więc myślałam tylko o tym gdzie ją przeczekać.