Nocą, w namiocie rozbitym na plaży zastanawiałam się gdzie sięga przypływ. Edward nawet dla pewności sprawdził… Do nas nie doszło . O świcie zatoczkę zalewał zimny cień, fale ciągnęły za sobą grzywy, a oprócz nas nie było tam żywej duszy. Ruszyliśmy do góry szlakiem GR 132. Odszedł od szosy wprost do czyjegoś ogródka. Właściciel palił papierosa wśród pięknie rozrośniętych sukulentów. Wyżej zrobiło się bardzo sucho. Stromo, kamieniście, po wyjściu z cienia gorąco. Za plecami wspaniała linia wybrzeża. Mgiełka na grzbietach. Błękit, zieleń. Daleko w zatopionej we mgle wioseczce, którą mijaliśmy poprzedniego dnia, wśród palm sączyły się kłęby dymu. Ktoś palił w piecu. Może parzył kawę?
500 metrów podejścia wydawało się nie mieć końca. To oczywiście nie jest daleko, zdążylibyśmy poprzedniego dnia. I pewnie też bylibyśmy zadowoleni, bo widok z Punta Alcala jest cudny. Jak z kalendarzy, czy z turystycznych reklam. Od miradoru szliśmy polną drogą przez pomańczowo-czerwone piachy. Minęliśmy kościółek, szliśmy skarpą z pięknym widokiem na wybrzeże i stanęliśmy na chwilkę w Ermita de Santa Clara. Tam było sporo ludzi. Piknikowe ławeczki, kury, koty, ktoś robił fikołki, a na źródełku wisiała kartka, że woda nie jest do picia dla ludzi. Nie wiem czy dlatego, że niedobra, czy może, że jest jej za mało?
Dalej drogą, wysoką, gruntową, z widokiem. La Palma, El Hierro ponad warstewka chmur. W dole skaliste wybrzeże, jakieś (pewnie malutkie) wioski, palmowe gaje. W Epina zagwozdka na asfaltowej szosie (jakby brakuje tam kawałka szlaku) i bar. Wykorzystaliśmy go oczywiście. Zjedliśmy, umyliśmy się i nabraliśmy wody. Chwilkę błądziliśmy w lasku, aż znaleźliśmy interesujący nas szlak. Ruszyliśmy w stronę Parku Narodowego Garajonay. Ścieżka biegła wśród krzaków, tak gęstych, że nie było widać szosy, na mapie bardzo bliskiej. Była znakowana zielono, jak wiele parkowych. Zboczyliśmy i do wieczora przeszliśmy jeszcze fragment gruntowej drogi przecinającej prawie pionowy las. Trafiliśmy na świetne miejsce biwakowe, ale było w obrębie parku narodowego, więc nie wiedząc jakie tu zwyczaje uprosiłam Edwarda żeby przenieść się z kilometr dalej. Protestował i ja też nie byłam pewna czy trzeba. Pomyślałam, że tak mało już dzikich miejsc. Że nocując tu wystraszymy zwierzęta, zwabione czymś na Kanarach bardzo rzadkim. Strumykami z bieżącą wodą. Przeszliśmy aż za obręb parku. Było tam ciasno, płasko tylko na zakręcie, ale mieliśmy niezły widok w dół. I niebo, ograniczone trochę przez las, ale niezasłonięte mgiełką, która towarzyszyła nam co noc na wybrzeżu. Dobrze było leżeć na plecach i patrzeć w gwiazdy. Gęste, jasne, jakby z innego świata. Herbata pod mleczną drogą. Szelest ptaków w ciemności, potem księżyc.