Na parkingu stało 11 samochodów, pomimo tego, że już dawno minęła ruska. Na ścieżce też przewijali się ludzie, pierwsza chatka była pusta, ale nagrzana. Wokół namioty, ktoś siedział w wiatce. Nawet czuliśmy się tym trochę przytłoczeni, po tylu dniach w samotności, bez ścieżek nagle taki wyraźny i oznakowany trakt i może nie tłok, ale dużo ludzi. Zanim zjedliśmy pod oknem usiadł długowłosy mężczyzna z brzuszkiem. Fińskie reguły użytkowania schronów pozwalają na zwierzęta tylko jeśli wszyscy wewnątrz się zgodzą. Pewnie myślał, że zaprotestujemy, ale Jose wyjrzał i go zaprosił. Pies również był z brzuszkiem, wydawał się strasznie zmęczony, i zaraz padł. Oboje i zwierzak, i pan dźwigali wielkie bagaże, pies niósł dwie sakwy swojego żarcia, kilka misek i chyba coś jeszcze. Jose był tym zniesmaczony, bo była to stara suka w słabej formie i o ile właściciel sam decydował co pakuje, to jej prawdopodobnie nie spytał, a może wolałaby być ultralight? Kiedy się pakowali wlazła pod pryczę i odmówiła wyjścia. Nie wiem jak to się skończyło, nie czekaliśmy.
W tym miejscu szlak się rozdzielał. Okazało się, że ten, którym poszliśmy (wzdłuż kanionu) jest mniej wydeptany i mniej popularny. Wyżej zaczęło nam się bardziej podobać. Pomimo mżawki pojawiły się jesienne kolory. Rude jagody, złote trawy na bagnach i czasem jakaś samotna wierzba jeszcze nadal jadowicie żółta. Wiało i było zimno, ale kiedy doszliśmy do sławnego urwiska pogoda się nagle zmieniła. Błysnął błękit, strumienie światła wpadły w czeluść kanionu, rozjarzyły się nadal pomarańczowe brzózki. To było wspaniałe miejsce i szczęśliwie byliśmy tam sami. Pusto było również w obozowisku, które minęliśmy tuż przed punktem widokowym. Zajrzeliśmy z ciekawości do chatki (to było lavu), do nowiutkiej drewnianej toalety i do drewutni- była pełna. Wydawało nam się, że jeszcze za wcześnie na noc, potem troszkę żałowaliśmy. W Kevonie nie wolno biwakować poza wyznaczonymi miejscami, a kolejne było jednak dalej niż sądziliśmy.
Szlak biegł pięknie wzdłuż skraju kanionu. Chatka stała w dolinie za rzeką. Schodziliśmy z płaskowyżu już po zmroku. W błękitnym świetle drzewka wyglądały jak teatralne dekoracje. Pojedyncze pokrzywione brzozy jeszcze złote, zarośla osik- jaskrawo żółtych jakby je ktoś wyciął z kolorowego papieru. W kanionie szumiał wysoki wodospad. Bród był ubezpieczony liną. Kiedy się szykowaliśmy (trzeba było włożyć kalosze) minęła nas dziewczyna. Pogadaliśmy chwilę, pomimo tego, że było już prawie ciemno. Nie spieszyła się. Szła do kolejnej chatki, tej co ją minęliśmy pustą. Pracowała dla parku narodowego i co 2 tygodnie przechodziła w tę i z powrotem przez cały szlak. Noc nie wydawała jej się żadnym problemem. Miała latarkę.
Bród był bystry i płytki, nie nalało nam się tam do kaloszy. Już z rzeki widzieliśmy, że torfowa ziemianka jest zajęta. Z komina unosił się dym, po skałach słała się struga czerwonego światła- żar z paleniska. Jednak zajrzeliśmy. Wnętrze było wprawdzie pozastawiane rzeczami, ale bez ludzi. Przez moment rozważaliśmy czy by nie zostać. Kusiły nas stoły, ciepło. Jednak wyszliśmy. Wyglądało na to, że w gommie jest kuchnia, a sypia się na boku w namiotach. Prostokąty poskładane z dziwnych drewnianych płotów, które widzieliśmy wcześniej okazały się platformami pod podłogi. Nie zauważyłabym ich, ale Jose na szczęście zauważył. W tym kamienistym miejscu trudno było o cokolwiek płaskiego, a tak każdy sobie to płaskie robił sam, tam gdzie zechciał. Uznaliśmy to za bardzo pomysłowe, wygodne, a i teren się przez to mniej niszczył.
Noc była upiornie wietrzna, wstaliśmy pierwsi i zdążyliśmy zjeść zanim pobudzili się mieszkańcy innych namiotów. Zapowiadał się bezchmurny, słoneczny dzień. Drzewa wyglądały wspaniale. Tu na dnie trwała jeszcze kolorowa jesień i uznaliśmy, że to najpiękniejsze miejsce. Najlepszy odcinek tej trasy. W południe zatrzymaliśmy się w obozowisku nad rzeką. Nie było chatki czy wiatki, wiec zagotowaliśmy wrzątek w śmietniku. Zawsze to oszczędniej i szybciej niż na wietrze. Na jednym z pojemników do recyclingu leżało spore starannie utrzymane gniazdo. Miałam nadzieję, że ptak zdążył z wychowaniem dzieci zanim zaczął się tu letni tłok.
Szlak biegł na długim odcinku nisko, wzdłuż Kevojoki. Często lasem, czasem po skałach. Wiatr ucichł, słońce grzało prawie jak latem i cztery brody, co to sięgają do uda nie były wcale tak straszne jak wyglądały. Wszystkie były ubezpieczone liną. Woda oczywiście lodowata. -Dobrze czasem umyć nogi -żartowaliśmy.
Wejścia na płaskowyż były tu zbudowane z ciągów drewnianych schodów. Wyglądało to troszkę jak zadbany park, ale chroniło urwiska przed rozdeptaniem i przed erozją. Na płaskowyżu znów wiało wiało, więc kiedy trafiła się pusta chatka, nie wybrzydzaliśmy już, zostaliśmy na noc, choć było wcześnie. Pomyśleliśmy, że to nadrobimy, albo nie nadrobimy i też sobie jakoś damy radę.
Wieczór przyszedł spokojny, noc mroźna, wietrzna, bez zorzy. Poranek mglisty, ale to się zaraz rozwiało i znów widzieliśmy wspaniałe słońce. Taka niesamowita odmiana po poprzednim mokrym tygodniu, kto by pomyślał!
Bardzo fajnie się to czyta :) Dopiero zapoznaje się z tematyką, ale trzeba powiedzieć, że to właśnie ten wpis mnie urzekł najbardziej – jak się już na coś zdecyduje to lubię trochę o tym poczytać. Na pewno będę tu wracał i polecam innym – pozdrawiam.