-Czemu nie powiedziałaś, że moje lenistwo cię wkurza?- usłyszałam z samego rana- Sama się za wszystko bierzesz, a gdybyś zostawiła to bym przecież zrobił. Po namyśle przyznałam Jose rację. Nadmiar obowiązków i całą odpowiedzialność za ten wyjazd wrzuciłam sobie na głowę sama. Mogłam negocjować, mogłam spróbować podzielić. Nie próbowałam, bo Jose tak abstrakcyjnie nie pasował do tego świata… Nigdy wcześniej nie widział prawdziwej zimy. Była jego marzeniem, podobała mu się, ale czuł się tu jak na filmie lub we śnie. Zakładał, że wszystko się poukłada samo. Że skoro nigdy wcześniej nie zginęliśmy, to teraz też nie zginiemy… Nie zgubimy się, nie zmarzniemy. Że w jakiś magiczny sposób zajmie się nami Los.
-Zobaczysz ten oddany wczoraj ser spowoduje, że wszystko się poukłada. Poodwraca złe rzeczy. Zwali je jak domino- argumentował, a ja nie chciałam się kłócić. Bredził, ale brakowało mi sił… byle do miasta.
Kilkanaście metrów za naszym namiotem znaleźliśmy ślad dużego kota. Pewnie rysia. Świeży, jeszcze nie zasypany przez wędrujący od rana śnieg. Było zimno, pochmurnie, wietrznie i nagle kiedy szlak w końcu zaczął schodzić zrobiło się słonecznie, a potem ciepło. Nasza dróżka weszła w las. Prawdziwy, normalnych rozmiarów mieszany borzozowo- iglasty. Ścieżka zmieniła się w polną drogę pełną okrutnych wybojów. Jak smoczy grzbiet. Trudno było po tym jechać, było zbyt stromo, zbyt wąsko. Jose zdjął narty, a ja próbując jednak powalczyć (wreszcie z górki!) obiłam sobie nieprzyjemnie bok. Po kilku wywrotkach zakończonych nakryciem się pulkami zrezygnowałam, chociaż ciągle było mi żal. Trasa była śliczna, skalista urwista, górska. Las gęsty, prawie jak nasz. Świeciło słońce. Coraz częściej mijaliśmy ludzi. Narciarzy, psie zaprzęgi, skutery z dziećmi poupychanymi w zadaszonych przyczepach. Któryś z panów z psiego zaprzęgu nakrzyczał na nas, bo stanęliśmy i wyjęliśmy termos w jednej z trzech odnóg drogi. Bocznej, pustej, nieoznakowanej, ale akurat tej, którą wybrał dla siebie on. Nie wiem po co, bo przecież nas widział. Psy przepchały się tuż obok nas, jeden chyba chciał nas obsiusiać, facet nerwowo rzucił na bok nasze pulki wysypując z nich jakieś niepozamykane worki z jedzeniem… coś tam przy tym mamrotał i klął. Chciałam coś powiedzieć, ale nic mi nie przyszło na myśl. Jose też nie protestował. Zbyt długo byliśmy sami w innym świecie. Odzwyczailiśmy się od pośpiechu i nerwów.
Na parkingu skręciliśmy w las i staraliśmy się iść ścieżką prowadzącą mniej więcej wzdłuż szosy. Z Alty do Kautokeino. W przeddzień świąt wszystkie samochody jechały właśnie tam. Do miasta Samów. Zero szans na stopa. Doszliśmy tak do Eiby. To długa wyludniona wieś. Były przystanki autobusowe, ale bez informacji i bez autobusu… Przeszliśmy kilka km szosą nieodśnieżoną więc nie przeszkadzały nam pulki. Machaliśmy, bo co jakiś czas ktoś zjeżdżał, nikt nie stanął, nikt nawet nie zareagował. Gdyby w Eiby był jakikolwiek sklep zostalibyśmy w górach, ale nie było tam zupełnie nic. Już na koniec, w bok doliny zbaczała jakaś polna droga, a na niej, daleko pod lasem ktoś reperował samochód. Podeszliśmy tam. Sympatyczny chłopak poradził nam jak iść dalej nartostradą, nie szosą (która przecież niżej mogła być odśnieżona), poczęstował nas czekoladą i kawą. Na osłoniętym od wiatru tarasie było słonecznie i bardzo ciepło.
-Poradziłaś mu już żeby dotknął językiem klamki?- spytał mnie znienacka nasz gospodarz wysłuchując bardzo barwnej opowieści Jose.
-nie- powiedziałam ze śmiechem, miałam zamiar, ale nie jestem aż taka zła…
-I co wtedy? I co? -dopytywał się jak dziecko mój kumpel
– język wyciąga się i wyciąga coraz bardziej i w końcu robi taki długi jak ogon- powiedział bez zmrużenia oka chłopak
-robiłaś to? -nie mógł uwierzyć Jose
-Pewnie, jak byłam mała. U nas też bywały trzydziestostopniowe mrozy
-Ale tylko raz? -upewnił się Norweg
-Tak, tylko raz
-czemu?-nadal nie rozumiał Jose
-skóra zostaje na klamce -wyjaśniłam uprzejmie. Jose naprawdę nie mógł tego wiedzieć.
Żal nam było wychylać nosa z tarasu, ale do Alty wcale nie było blisko. Ruszyliśmy pod górkę leśną drogą, a sympatycznych chłopak, który nas ugościł dogonił nas samochodem i podciągnął kawałek- aż do początku szlaku. -Inaczej byście się pogubili- powiedział, byliśmy bardzo wdzięczni.
– widzisz jak działa oddany ser?- droczył się ze mną Jose… chciałaś do baru i proszę znalazł się. Razem z nartostradą..
Nartostrada istotnie była piękna. Idealnie wyratrakowana, na długim kawałku nawet nietknięta. Potem spotykaliśmy ludzi. Pod koniec przeszła para pieszych i Jose też poddał się i zdjął narty. Szkoda, bo pomimo górek i dołków jechało się tam idealnie. Bardzo szybko. Dotarliśmy do Alty o zmroku. Szlak skończył się na granicy miasta. Kawałek przeszliśmy zaśnieżonym chodnikiem potem wypatrzyliśmy hotel i stację benzynową. Za nimi drogi były poodśnieżane. Z pulkami trudne.
Weszliśmy najpierw na stację, myśląc, że coś tam kupimy. Był sklep, ale nieciekawy. To jedyne otwarte miejsce w Alta upewniali nas sprzedawcy, a my zaczęliśmy się denerwować. -Jak to? -Tak to- są święta. Nie wiedzieliśmy, że w Norwegii świętuje się już w Wielki Czwartek…
-Sklepy otworzą dopiero w poniedziałek-usłyszeliśmy i przeraziliśmy się na dobre. Nie mieliśmy jedzenia aż na tyle dni, a wyjść dalej bez zapasów też nie mogliśmy. Jose zostawił mi bagaż i poszedł do bliskiego Thona. Hotel wyglądał na pusty, ale wewnątrz świeciło się światło. Po chwili wrócił zrezygnowany- może ty spróbuj… Podeszłam pod górkę, zadzwoniłam do największych drzwi… nic. Zadzwoniłam do kolejnych. Dzwonek dzwonił i dzwonił w końcu po drugiej stronie odezwał się męski głos. Ustaliliśmy, że hotel jest otwarty, że ma wolny pokój, ale drzwi nawet nie drgnęły -Otwórz- prosiłam-Gdzie jesteś?- bełkotał głos- przed drzwiami- gdzie ? -przed hotelem- co widzisz- drzwi-… głos zamilkł i ponowne dzwonienie nic już nie dało. Recepcjonista musiał być pijany w sztok. Albo naćpany.
Zdezorientowana wróciłam na stację. Ściemniło się i łapał wielki mróz. Byłam głodna, zmęczona, rozczarowana. Jose w najlepsze wcinał hamburgera. Przeszłam pomiędzy regałami. Sklep był upiornie drogi, ale nie to było najgorsze. Półki wypełniały kolorowe, niejadalne rzeczy. Sztuczne cukierki, barwione soki, ważne 100 lat tłuste ciasteczka. Od samych zapachów rozbolał mnie brzuch. Jedyne co mogłabym tam zjeść (poza popcornem) to jajka. Zabrałam pięknie opakowane pudełeczko z czterema świątecznymi jajkami. Fajna Wielkanoc -pomyślałam kładąc tę zdobycz na ladzie…
-Jajka niespodzianki!- uświadomił mnie bezlitośnie Jose…