Lubię mgłę. Najbardziej taką, która snuje się po górach pokazując co chwilę skrawek błękitu, albo tą która rozwiewa się rano, zaraz po tym jak oświetlą ją pierwsze słoneczne promienie.
Lubię warstwowe chmury, z niskim często deszczowym poziomem, nad który zwykle udaje się szybko wyjść. W dolinach pada, a wysoko bywa bardzo pięknie.
Czasem odwrotnie, dopiero schodząc odkrywałam, że w otaczającej mnie chmurze jest dziura i przez chwilę, godzinę lub pół, z mgły wyłaniały się całkiem nieoczekiwane widoki.
Zdarzały mi się biwaki we mgle, pod chmurką, bez namiotu, z powracającym co chwila, niezbyt zabawnym pytaniem…. czy nocą, może za chwilę, przypadkiem nie zbudzi mnie deszcz?
Pamiętam też zamglone poranki, kiedy już po kilkunastu minutach podejścia okazywało się, że mgła robi się coraz jaśniejsza i nagle nad głową pokazywało się niebo, niespodziewanie błękitne i czyste.
…i wieczory, kiedy mgła w dolinach gęstniała błyskawicznie, a nad nią w ciągu kliku minut robiło się lodowato.
Z mgłą związana jest tatrzańska legenda. Każdy kto widział swój cień na chmurach, otoczony tęczą- widmo Brokenu- zginie w górach. Ten kto widział je 3 razy nie zginie już nigdy.