Była niedziela, przy szosie stał nieośnieżony samochód, a w las wspinał się narciarski ślad. Ruszyliśmy ciekawi czy ktoś nie wpadł czasem na ten sam pomysł co my. Na płaskowyżu, od którego dzieliło nas 20 kilometrów leśnych dróżek, leżały otwarte, dostępne dla każdego bezpłatne chatki Statskogu (czyli odpowiednika naszych lasów państwowych). Było też kilka należących do Czerwonego Krzyża i jedna jak mi się zdawało prywatna, też otwarta. Śnieg skrzypiał, na brzózkach złociła się piękna szadź. Nie odeszliśmy nawet kilometra kiedy z góry zjechał rozchełstany chłopak, a za nim taszcząc toboły dwóch mężczyzn (ojciec i dziadek) i jeszcze jeden chłopiec troszkę starszy. Dziadek zatrzymał się pogadać. Mieli tu hytte, przyjechali na weekend, nocą temperatura spadła poniżej -20, kolejna noc miała być jeszcze zimniejsza. A dróżka przed nami nietknięta. Lasy zasypane, nieprzechodnie. Ślad nart rzeczywiście skręcił w las już kilkaset metrów dalej i zaczęło się powolne torowanie, które już sobie przećwiczyliśmy wcześniej. Edek poszedł w górę jak ratrak i szybko straciłam go z oczu. Poczekał przy zamkniętej leśnej chatce. W zaciszu przy ciemnej ścianie było tam cieplutko jak latem. Kolejny raz zobaczyłam go już wysoko na jednym z zakrętów naszej leśnej drogi. Była szeroka, ale tak zasypana że nie zachował się nawet zarys pobocza czy rowu. Z serpentyny rozciągał się piękny widok wstecz. Któreś z nas zerknęło na zegarek… Było po 3, została godzina do zmroku. A podeszliśmy tylko do połowy drogi!
Nie było szans żebyśmy gdziekolwiek dotarli na noc. Mieliśmy namiot, na wszelki wypadek gdyby zdarzyła się jakaś czarna godzina zabrałam ze sobą starą pałatkę, daszek bez podłogi. Można by ją postawić na śniegu, mieliśmy co podłożyć pod materace (pelerynę od deszczu, torbę na narty- moja jest jak worek biwakowy- torby z pulek) ale ten namiot jest naprawdę malutki i na samą myśl o takim wyrypiastym biwaku Edek się skrzywił. Tuż obok była chatka na wynajem. Oczywiście solidnie zamknięta. Obeszliśmy ją jednak wokół szukając werandy czy szopy. Znaleźliśmy drewutnię, z której wchodziło się do toalety. Już latem raz w czymś takim nocowałam. Z zewnątrz wyglądało to jak sauna i chyba dlatego Edek się zgodził. Kopałam swoją maleńką łopatką. Rozgrzałam się przy tym do rosołu, do przerzucenia były metry sześcienne śniegu, zaspa sięgała ponad klamkę. Kontuzja kolana nie pozwalała Edkowi mi pomóc, zresztą wolałam kopać niż marznąć. W końcu udało się ruszyć wmarznięte we framugę drzwi i mogliśmy się wcisnąć do środka. Było idealnie. Poroże. Dwa wygodne miękkie fotele, wystarczający kawał gołej podłogi i prywatna łazienka bez wychodzenia na śnieg. Na przeciw ślicznego drewnianego sraczyka wisiał portret uśmiechniętej pary królewskiej. Na okienku stała świeczka.
Byłam tak zmęczona kopaniem, że przegapiłam moment kiedy zaszło słońce i nawet nie wyjrzałam czy jest zorza.
Noc musiała być lodowata, bo rankiem wszystko porosła piękna szadź. Mieliśmy lekkiego moralnego kaca. Włamaliśmy się, to nic, że otwarte…. Co sobie pomyśli właściciel jak odkryje przekopane zaspy? „Może, że ktoś musiał pilnie do toalety?” -pocieszałam się niespecjalnie logicznie.
Niedługo potem teren stał się bardziej płaski, wyszliśmy ponad las i szybko zgubiliśmy zarys drogi. Zresztą gdzieś się tam zaraz kończyła. Szliśmy na oko, szybko zmęczyłam się zerkaniem w telefon i prowadził nas zegarek Edka. Trochę kluczyliśmy zwłaszcza przebijając się przez zarośla brzózek, niskich pokręconych i gęstych. Pogoda była słoneczna i piękna, widoczność wspaniała. Omijaliśmy niezamarznięte placki w bagnach i ewentualne rzeczki. Nie było ani śladu ludzi. Nikt nie deptał jeszcze tegorocznego śniegu. To było wspaniale uczucie. Lekkości, swobody.
Pierwsza chatka była zasypana pod dach. Nie mieliśmy siły na kopanie, a czasu było wystarczająco dużo czasu żeby zdążyć przed zmrokiem do następnej. To był o wiele większy budynek, z dużą toaletą i drewutnią. Dwa pokoje, jeden na wynajem (teraz zamknięty). Nie mogliśmy sobie odmówić podziwiania wspaniale krwistego zachodu słońca i w ten s[osób zrobiłam najlepsze zdjęcie tej zimy. Portret- Edward Lwie Serce.
Wieczór był kolorowy. Długo utrzymała się poświata zachodu i jeszcze zanim do końca zgasła pojawiła się blada i niska zorza. Patrzyliśmy na nią z zainteresowaniem i tak, choć wydawała się bardzo mizerna i trafiła nam się nagroda. Zorza na moment rozbłysła, podskoczyła i zatańczyła jak daleko na północy. Potem zbladła, więc poszliśmy spać.
Rano wspaniale zaszedł księżyc. Prawie pełny, pomarańczowy na tle już różowego nieba. Słońce wzeszło jaskrawo i przez kilkanaście minut góry ociekały karminowym, potem złotym blaskiem.
Pogoda utrzymała się. Do kolejnej chatki było blisko i już nam się odechciało gnać. Szliśmy zygzakiem podziwialiśmy wspaniałą lśniącą biel. Nadal było jeszcze prawie płasko, ale już pojawiały się wyższe pagórki i wiedziałam że niedługo ich przybędzie. Szliśmy w stronę Rondane, miałam nadzieję, że je zobaczymy z daleka. To był bardzo spokojny dzień. Chatka malutka z wysokim progiem i podwójnymi drzwiami. Na podłodze zostało troszkę lodu, widać ktoś jednak już tu tej zimy był, ale wiatr wyczyścił wszystkie ślady dając każdemu kolejnemu przechodniowi wrażenie, że jest tu pierwszy.
Słońce zaszło wspaniale, księżyc świecił jak lampa. Tuż przed wschodem zerwał się wiatr i nie mogłam się oderwać od lśniącego pyłu podświetlonego właśnie wstającym słońcem. Kiedy zgasł pomarańcz i róż ruszyliśmy dalej na północ.
Niebo było wspaniale błękitne, śnieg raził. Góry rosły. Koło południa przecięliśmy ślad skutera. Z grani otworzyły się widoki na wszystkie strony. Widziałam góry które zapamiętałam z lata. Po prawej zarys Langsua, po lewej wysoki samotny szczyt, może Skei. Zimą był jeszcze piękniejszy niż we wrześniu. Przed nami ośnieżone Rondane, dalekie ale rozpoznawałam kształty.
Chatka leżała w dolinie i był do niej długi zjazd. Edek się go troszkę bał, to był pierwszy z jakim musiał się zmierzyć. Ja żałowałam, że nie odpięłam fok. Pewnie można by tam było poszusować, choć sporo było ledwo przysypanych krzaków i wywianych do gołego skał.
Pod drzwiami chatki zalegał wywiany gładki lód. Góry zalał aksamitny róż. Jak dobrze było mieć dla siebie taki dom, taką otwartą otoczoną wzgórzami dolinę. Pustą!