Mam nadzieję, że Was nie rozczaruję, ale nie zwiedziłam Santiago. Z perspektywy lotniska (ogromny tłok), dworca kolejowego- dziwnego, bo pociąg o ile dobrze zrozumiałam odjeżdża stamtąd tylko raz dziennie, z labiryntu zagmatwanych terminali autobusowych, w upale, w zaduchu ulicznych straganów po 14 tu godzinach lotu i dobie od wyjścia z domu, miałam ochotę jak najszybciej uciec. Jagoda nie protestowała, więc wsiadłyśmy do pierwszego z brzegu autobusu. Tłumaczenie, że tak, Molina si, ale caretera, spłynęło po nas nie zostawiając śladu i dopiero dwie godziny później, wytrzaśnięte z pojazdu na poboczu zakurzonej autostrady zrozumiałyśmy w czym rzecz. Do Moliny było stamtąd 2 km. Autobus odjechał główną szosą- słynną chilijską drogą numer 5- osią kraju. My ruszyłyśmy wzdłuż winnic i po chwili, może kilku minutach zabrała nas para starszych ludzi w pickupie. Nawet nie machnęłyśmy. Nie rozumiałyśmy ani słowa, więc wysadzili nas na Plaza- tuż pod informacją turystyczną. Tak poznałyśmy Ivanię. Mówiła świetnie po angielsku, a kiedy z naszych mętnych wyjaśnień padło imię Edgardo, zamiast tłumaczyć nam jak dojechać zadzwoniła- znali się. Edgardo po nas przyjechał. Nadal półprzytomne z niedospania, rozłożyłyśmy się w naszym pokoju, a rano wyjechałyśmy stopem do Radal Siete Tazas. Na Rancho Itahue odbywała się wtedy jakaś huczna impreza, a jedna z gości- górski przewodnik spytała czy mamy raki i linę. Liny oczywiście nie miałyśmy. Edgardo życzył nam powodzenia i pewnie z uprzejmości południowca dodał- gdybyście miały jakieś kłopoty wracajcie.
Po 10 ciu dniach wciśnięte wraz z plecakami w osobowy samochód, którym jechała 4-osobowa rodzina (wspaniała, jesteśmy jej bardzo wdzięczne), przez kurz polnej drogi, w resztkach zachodu zobaczyłyśmy drogowskaz Molina. Aż podskoczyłyśmy! Edgardo, którego prawie nie znałyśmy (a który nas przecież zaprosił!) i jego wielkie, gościnne Rancho Itahue wydały się nam nagle najbezpieczniejszym miejscem w Chile. Z powodu braków w hiszpańskim nie wytłumaczyłyśmy, że wysiadamy i jedziemy do Moliny autostopem. Samochód skręcił. Kierowca zamiast nas gdzieś zwyczajnie wysadzić nadłożył ze 150 km i odwiózł nas po nocy do Itahue.
Edgardo…? zapytałam w ciemność, kiedy ojciec rodziny, porządny człowiek stanął na podjeździe i nie był pewien czy ma otworzyć drzwi. Katja? spytał Edgardo, który zdążył już zapomnieć jak się nazywam.
Wysiadłyśmy, podziękowałyśmy dobrym ludziom. Edgardo ugotował coś na kolację. Bez mrugnięcia zjadłam makaron, który mi szkodzi. Od dwóch dni prawie nic nie jadłyśmy.
Zostałyśmy wtedy w Molinie do popołudnia. Jagoda musiała naprawić buty. Don Sebastian- miejscowy szewc wyrobił się z tym w 3 godziny. Dla pewności podeszwa została nie tylko przyklejona, ale i przyszyta. W całej sprawie bardzo pomogła Ivania. Wróciłyśmy rozklekotanym autobusem (Molinę i Itahue dzieli 5 km), zamieniłyśmy z Edgardo kilka słów. Zostawiłyśmy wielki worek rzeczy. Raki, niepotrzebne ciepłe ciuchy… To musiało ważyć z 10 kg. Zanim się ogarnęłyśmy zrobiło się późno i Edgardo musiał nas podrzucić na przystanek.
Ostatni raz przyjechałyśmy do Moliny nocą. Minęło niecałe 10 dni. Uprzedziłyśmy zbyt późno, z trudem, prosząc przygodnego człowieka o możliwość skorzystania z whatsapp-a. Edgardo mruknął tylko coś, obudzony pytaniem o telefon taksówki i na wpół senny otworzył wrota, kiedy taksówkarz niedelikatnie zatrąbił. Padłyśmy. W pokoju obok miarowo chrapał Włoch.
Nie wiedziałyśmy jak się za to zamieszanie odwdzięczyć, więc na koniec zaprosiłyśmy Edgardo do restauracji. Znów wyszło nie tak jak chciałyśmy, bo miał jakiś ich bon rabatowy. Kiedy się żegnałam, dzień wcześniej niż wyjechała Jagoda, zapewniał, że nie zrobiłyśmy kłopotu. I najważniejsze, że nie zginęłyśmy w górach, bo to już mu to kiedyś ktoś zrobił…
Molina to spokojne, kolorowe miasteczko- świetny punkt wypadowy w Radal Siete Tazas i na Condor Cirquit. Ivania -genialny doradca we wszystkich sprawach, a Rancho Itahue bezpieczne i gościnne miejsce noclegowe. To B&B, ale można negocjować. Potrzebujący mogą rozbić namiot (np przy basenie pod palmami, albo przy korcie). Edgardo mówi po angielsku, doradzi, uratuje, przechowa rzeczy. Gdybyście planowali powtórzyć nasze górskie trasy- zajrzyjcie tam. To przeciwieństwo nastawionych na zysk hosteli w turystycznych miejscach. Dla nas, wraz z całą Moliną było doświadczeniem prawdziwego Chile z jego gościnnością, życzliwością i luzem. Takie autentyczne, niekomercyjne miejsce.
Edgardo wielkie dzięki!
facebook- Rancho Itahue, Molina Chile, tel (i whatsapp) : +569-991 88 169