Padało więc spałam długo, potem robiłam zdjęcia, szukałam niebłotnistej wody, czytałam mapy. Gdybym trzymała się planu najpóźniej za 3 dni łapałabym stopa przy tamie Karahnjukar. Nic mnie tam nie ciągnęło, wręcz przeciwnie wszystko chciało mnie zatrzymać tu. Do tego wyrzut sumienia czy na pewno zamknęłam Bard. Nie było tam regulaminu, skarbonki, nie pamiętałam nawet czyj to schron. Byłam wdzięczna z otwarte drzwi i nie umiałam tak tego zostawić. Gdyby mi się wczoraj udało przejść… gdybym chociaż nocowała w toalecie… Siedząc i jedząc- bo wciąż miałam bardzo dużo jedzenia zdecydowałam w końcu, że wrócę kawałek i obejdę góry Dyngjufjoll inną drogą. Nadkładałam z 70 km, ale jak dotąd szło mi bardzo szybko, a pogoda wcale nie była zła. 12 km do rozstajów tym razem niemiłosiernie się wlokło. Próbowałam skrócić to przez świeże lawowe pole, ale musiałam wrócić. Ruchome skały spiętrzone, zsypujące się i kruche. Po czymś takim wcale się nie dało iść.
Wreszcie dotarłam do gruntowej drogi wspinającej się od razu bardzo stromo. Błoto, resztki śniegu, wiatr. Przelotne deszcze i kłęby suchej mgły. Dalej pola lawowe, pojedyncze kołki nawet bez śladów kół tak jakby wszyscy zapuszczający się tu kierowcy wracali po kilku kilometrach. Po lewej ośnieżone góry i hulający po nich huraganowy wiatr, po prawej lawa po horyzont. To długa droga. Nie doceniłam jej. Obejście masywu zajęło mi prawie dwa dni. Widoki piękne, nie było kłopotów z wodą. Pogoda też wcale nie taka zła. Przenocowałam u wylotu doliny, przy błotnistej rzeczce kawałek dalej wsiąkającej z impetem w piach. I znów szłam wzdłuż tyczek podziwiając naturalne ogródki zen, pozostałości osadowych skał- abstrakcyjnie poukładane w wulkanicznym piasku, samotne roślinki. Błądząc wśród płatów śniegu i żwirowych wzgórz i zbierając pozostawione przez kogoś śmieci (mydło, napój czekoladowy z duńskimi napisami, film kodaka ISO 100…) dotarłam wreszcie do znakowanej ścieżki do Botni (fragmentu Askja Trail), na której nie wiem czemu stał znak, że droga zamknięta. Rozbiłabym namiot, ale nigdzie nie było wody. Ze zmęczenia poszłam w kółko tak jak pokazywał znak, przysnęłam na chwilkę gdzieś na kamieniu, potem znów nad stawkiem, gdzie prawie bym postawiła namiot, ale okrutnie mi się nie chciało ruszać… W kolejnym stawku się trochę umyłam i szukając miejsca na biwak znalazłam strzałkę do Botni. Skusiła mnie, ale to wcale nie było blisko, albo może szłam długo, bo prawie spałam. W rezultacie dotarłam tam już nad ranem, i nie udało mi się nawet zasnąć. Znów padał deszcz więc posiedziałam ze dwie godziny, popatrzyłam na mapę i w końcu wrzuciwszy do skarbonki 1000 koron (za nocleg było chyba 4000, za użycie gazu 500, ale i tak nie miałam nic innego niż 1000) spakowałam się i poszłam, nie szlakiem tylko polną drogą wzdłuż cudownej, od razu dużej rzeczki po bokach wręcz neonowo zielonej. Taka masa roślin, kwiaty, ptaki, po kilku dniach w surowej lawie wydawała się rajem, cudem. To nic, że deszcz, wieje, zimno… szłam wzdłuż tej zieleni ile mogłam, potem bez szlaku, przez zerodowane piaski, znów lawę do źródeł dwóch innych rzek, równie cudnych i chyba jeszcze dziwniejszych, bo wynurzały się z czarnego piachu krystalicznie czyste i płynęły wśród dziwadeł z lawy porośniętych czasem kwiatami, mchem. Nad ostatnią rozbiłam namiot, pierwszy raz tego lata na kwiatach.