Wróciłam. Narty to nie chodzenie po górach i wróciłam z mnóstwem mieszanych uczuć. Niby byłam w górach przez tydzień, ale i tak wciąż za nimi tęsknię.
Fajnie było, byłam z mężem, co mi się rzadko zdarza i z dwójką przyjaciół, na których towarzystwie też bardzo mi zależało. Mamy coraz mniej czasu, żeby się spotykać. Nie wiedzieliśmy czy uda nam się pojeździć, więc wzięliśmy trochę zimowego sprzętu, raki, czekany, linę.
Byliśmy w jednym z niewielu miejsc w Alpach gdzie śniegu prawie wcale nie było. We Francji na pograniczu Parku Narodowego Mercantour. W pięknych górach. W wioseczce, która jeszcze nie stała się kurortem, trochę prowincjonalnej, troszkę zapomnianej. Bardzo francuskiej i w sumie całkiem ciekawej…
Brak śniegu musiał być tam katastrofą. Widać było jak bardzo obsługa starała się udostępnić nam jak najwięcej narciarskich szlaków. Wyciągi chodziły, chociaż często byliśmy na nich sami. Wiele tras było niedostępnych, bo nie naśnieżonych, ale udostępniono dwie trudne (bo nie poprawiane ratrakiem) czarne trasy. Dało się też pojeździć w kilku pozaszlakowych żlebach i na paru krótkich, ale stromych ściankach z widokiem na prawdziwe góry.
Całkiem przyjemnie, ale…. wolałabym po prostu pochodzić :) Chyba, nawet gdybym musiała być sama. Któregoś dnia widziałam człowieka samotnie idącego po grani. Nie wiem jak daleko doszedł i gdzie zszedł. Zazdrościłam, ale w końcu zostałam z przyjaciółmi. Mieliśmy tylko kilka dni. Wykupiony karnet…Przyjechaliśmy na narty.
Pojadę sobie pochodzić innym razem. Narty są zbyt bliskie cywilizacji, żeby móc poczuć się tak wolnym jak „tylko” chodząc po górach. To troszkę jak oglądanie cukierków, które można by przecież zjeść :)
… a może po prostu uzależniłam się od chodzenia?