Dojazd w norweskie góry pokazał się tani i prosty. Bilet z Poznania do Oslo Rygge kosztował grosze, znacznie mniej niż do Mediolanu czy Barcelony. Dalej poszło nam też jak z płatka. Już na lotnisku złapaliśmy stopa. Mieliśmy ambitny plan ominięcia Oslo, ale nie udało sie. Sympatyczny Polak podwiózł nas na przystanek podmiejskiego autobusu. Zanim zdążyliśmy zrozumieć rozkład jazdy młody Norweg zabrał nas do supermarketu, gdzie można było kupić gaz. Chłopak powiedział nam też gdzie przenocować. Nie do końca zrozumieliśmy czy mówił o kempingu czy może o miejscu do biwakowania, tak czy siak wieczorem znaleźliśmy się nad otoczonym laskiem jeziorkiem. Zapisałam na kartce nazwę na wszelki wypadek, niestety przy którymś zamoczeniu torby fotograficznej ta kartka mi się zagubiła. Dojeżdża tam tramwaj 12 i pociąg. Jeziorko okazało się ogrodzone więc poszliśmy w stronę miasta wzdłuż rzeczki. Oprócz nas kręciło się tam tylko kilku wędkarzy. Ani śladu jakiegokolwiek kempingu. Do najbliższych budynków ponad 100 m… czyli z naszego zrozumienia norweskiego prawa wyszło, że można biwakować.
Nocą padało, a rano wszyscy spacerowicze mówili nam uprzejmie dzień dobry. Miejsce chyba doskonałe. Spokój, cisza, czyste stoliki i grill. Widoczny przez liście budynek okazał się Muzeum Techniki. Na górce ponad żółtymi kwiatami jest toaleta. Nie ma wody. Szczerze mówiąc zawsze miałam ochotę zabiwakować w Oslo. Udało się :).
Rano podjechaliśmy do miasta (chyba 30 koron od osoby pociągiem lub autobusem spod wejścia do muzeum).
Pogoda była upiorna, pomimo doskonałej prognozy. Postanowiliśmy zobaczyć chociaż kawałek Oslo, musieliśmy też zdobyć mapy i zdecydować jak jedziemy i gdzie. Oslo jest małe i raczej nieskomplikowane, jednak pogubiliśmy się. Informacja turystyczna jest dość daleko od stacji (tam gdzie prowadzą znaki była tylko odsyłająca w inne miejsce zawieszka). Pod dworcem błąkali się liczni obcokrajowcy próbując wymienić coś na korony. Miejsca oznakowane na planach jako punkty wymiany walut okazywały się bankomatami, być może niektóre z nich zmieniały Euro i korony szwedzkie na norweskie, ale nikt nie ośmielił się spróbować. W końcu, całkiem niedaleko na ciągnącej się pod dworcem ulicy udało nam się znaleźć coś w rodzaju kantoru. Przyjechałam już z koronami, ale Jose wyraźnie się uspokoił. Dla użytkowników Euro wymiana wydaje się jakimś straszliwym, już zapomnianym koszmarem.
Ociekając deszczem dowlekliśmy się do informacji – w samym centrum.
Wyszliśmy stamtąd z planem Oslo, mapą Norwegii i przekonaniem, że autostop tu nie zadziała. Po wiedzę na temat gór wysłano nas do informacji DNT (jest na planie, to troszkę bliżej dworca).
Siedziba DNT to w zasadzie spory sklep. Są mapy, przewodniki i nawet troszkę górskiego sprzętu. Urzędujący tam pan doradził nam Trollheimen, Rondane i jeszcze kilka innych (ale już mniej górzystych) miejsc, stanowczo upierając się, że gdzie indziej jest jeszcze śnieg, a po śniegu chodzić się nie da. Nieśmiało wspomnieliśmy o naszym wiosennym doświadczeniu (w końcu ze zsumowanych wspólnych wiosennych włóczęg uzbierałoby się nam już z pół roku, a ja na pewno dawno przekroczyłam już rok), ale daliśmy się przekonać że tutaj śnieg jest zupełnie inny niż wiosną w Alpach czy Pirenejach.
Wiem, że to brzmi troszkę głupio, ale to inny klimat, słońce słabsze za to świecące przez cały dzień. -Powpadacie do wielkich rzek, pozarywacie śnieżne mosty…pozapadacie się w śnieg po pas… -Straszył doświadczony turysta, a my postanowiliśmy nie być mądrzejsi od miejscowych i z pokorą kupiliśmy mapy Trollheimen i Rondane. Na początek.
Jak łatwo się domyślić wszechwiedzący pan z DNT się mylił. Wiosną w Norwegii leży dobry, solidny firn. Nie zapadaliśmy się w niego wcale. W przeciwieństwie do znanej nam doskonale, mięknącej okrutnie w ciągu dnia alpejskiej czy pirenejskiej ciapy norweski śnieg trzymał fason przez cały dzień, a nocami nie zamarzał. Dzięki temu niepotrzebne okazały się raki. Czekany można by pewnie wykorzystać w kliku stromych ośnieżonych miejscach, z tym, że wszędzie prawie były obejścia, a ewentualne upadki nie byłyby bardzo niebezpieczne.
Prawdopodobnie lodowce (na które mieliśmy ochotę) rzeczywiście nie byłyby przechodnie. Po zachodniej stronie gór leżały metry śniegu. Po wschodniej z kolei nie było już prawie nic.
Tak czy siak w ten upiornie deszczowy dzień, byliśmy tak zdezorientowani, że pomysł przejścia niskich gór całkiem nam się spodobał. Buńczucznie zrezygnowaliśmy z zapisania się do DNT i bez zapewniającego bezpieczeństwo klucza (do samoobsługowych schronisk) wróciliśmy na dworzec z zamiarem kupienia jakiegokolwiek biletu. To co powiedziano nam w informacji nijak się miało do rozkładów i na szczęście też nijak do cen. Trafiliśmy wprost na autobus do Trondheim, zapłaciliśmy po 470 koron i przez 6 godzin oglądaliśmy deszczowy pejzaż. Autobus jechał wzdłuż rzeki, wyżej rozlanej w ogromne jezioro. Góry ginęły we mgle. Lillehamer wyglądało na prawie nizinne miasteczko. Widać było wprawdzie jakieś biegnące przez las wyciągi, ale nie było tego dużo i nie wydawało się wielkie. Mieliśmy przystanek w Otta, bar nie był zbyt zachęcający (ciemny, prowincjonalny), a ceny odstraszały. To tam Jose odkrył w naszym autobusie darmową kawę (bez mleka i cukru niestety). Schowaliśmy się pod skąpym daszkiem razem z wycieczką Japończyków i bez powodzenia próbowaliśmy wypatrzyć przez deszcz choćby zarys Rondane.
Pogoda poprawiła się kiedy przejeżdżaliśmy przez Dovrefjell- wysoką ciągnącą się kilometrami przełęczą. Temperatura spadła do 11 stopni (wszystkie autobusy ją pokazują, wyświetla się na zmianę z godziną), a potem znów zaczęła wzrastać. W zasadzie tylko po tym można było się zorientować, że zjeżdżamy.
Byliśmy mocno zdezorientowani. Wszystko wydawało nam się dziwne. Nie nowe, oszałamiające czy ciekawe. Właśnie dziwne. Inne. Chyba obce.
Wysiedliśmy w Oppdal i Jose błyskawicznie złapał stopa. Jeszcze zanim dobrze założyłam plecak. Młoda, sympatyczna dziewczyna podwiozła nas aż do szlabanu na drodze. Dalej trzeba by wrzucić 20 Koron. Poszliśmy mokrą asfaltową szosą wśród rozrzuconych po lesie hytte.
Nasza mapa zaczynała się na brzegu jeziora Gjevillvatenet zaraz za miejscowością Vognillan.
Nic nie jechało, gonił nas deszcz. Koło 23-ciej doszliśmy do parkingu z grupką drewnianych zabudowań. Coś pisało o niekempingowaniu, ale pomyśleliśmy, że to nie dotyczy biwaku.
To wygodne miejsce było chyba nieczynnym wiosną portem.
Rozbiliśmy namiot szybciutko, jeszcze przed deszczem, na równej i krótkiej trawce nad brzegiem częściowo pustego jeziora. Na parkingu, w sporej odległości od nas stał kempingowiec. Dzięki mieszkającemu tam panu odkryliśmy w jednym z budynków oświetloną toaletę z prądem i ciepłą wodą (nie ma wyłączników, światło świeci przez cały czas).
Dopiero gotując herbatę poczułam, że jestem w górach. Zimnych, dziwnych, ale pustych, bezludnych otulonych piękną czapą chmur.
Warto było czekać cierpliwie! Piękna opowieść, dzięki Kasiu i do następnego razu!
P.S.
Jest trochę małych czeskich błędów w tekście. Zupełnie nie Twój styl ;-)
Radku dzięki, chyba poprawiłam, ale dużo tego nie znalazłam, przepraszam, jeśli jeszcze coś jest. Jakoś jestem dzisiaj strasznie zmęczona.
Wspaniała wyprawa! :)