Gruzja jesienią cz10

Tego dnia nie było po co się śpieszyć. Nie chcieliśmy wchodzić na przełęcz zbyt późno, czyli trzeba było biwakować wcześniej. Za domkiem ścieżka zdziczała, weszła w kanion wąski i ciemny, na początku zdeptany przez stado owiec. Wstały wcześniej niż my i oczywiście nie spodobaliśmy się psom. Przez moment zrobiło się nieprzyjemnie, na szczęście uratował nas pasterz. Chwilkę później minęliśmy jego szałas. Maleńki, kamienny, bardzo niewygodny. Nie przypominał w niczym zabudowań w których mieszkali Lasha i Niko. Goła gleba, kamień do siedzenia, strzelba… Widać właściciel nie spodziewał się, że ktoś ją zabierze. I widać nocami była mu potrzebna.

Ścieżka doprowadziła nas do opuszczonych już pasterskich zabudowań w rozwidleniu rzek. Wiatr szarpał plastikowymi płachtami naciągniętymi na drewniane stelaże, z daleka myśleliśmy, że to namioty. Wyżej na zboczu widzieliśmy budynek pograniczników, nawet ktoś stamtąd do nas szedł, ale chyba się rozmyślił. Zawrócił. Potem troszkę błądziliśmy. Nie wiedzieliśmy czy iść dnem doliny, czy może wyżej po zboczu. Krowy chodziły i tu i tu, deptaliśmy sterty suszonych placków. Zaczęliśmy rzeką, ale nie chciało nam się wchodzić do wody więc wróciliśmy na trawers zbocza. Tu wiało jeszcze mocniej i pomimo słońca było nam zimno. Czym wyżej tym woda bardziej rwąca, mocniej wciśnięta w skały. Na zakręcie znaleźliśmy znak- mazgaj na kamieniu, przeszliśmy przez nurt i znów brnęliśmy wzdłuż spienionego potoku, kanionem. Potem hale, już ponad lasem. Otwarty widok, na szczytach śnieg. Wszędzie pięknie. Trawiasta grzęda z opuszczonym szałasem- zaśmieconym, biednym, bardzo smutnym. I obozowisko („kemping”) źle zaznaczone na mapie. Widać było, że nie tylko my się nabraliśmy. Kamienisty, nierówny teren nosił ślady licznych biwaków. Pety, papierki, pobudowane z kamieni „kuchenki” mające chronić palniki. Wiatr i cień. – Nie mam zamiaru tu spać! – zaprotestowałam. Obejrzeliśmy maps.me i papierowe mapy. Na jednej, laminowanej z Geolandu zaznaczono biwak w innym miejscu. Niżej za zboczem na trawach przy innym źródle. Wróciliśmy te kilkaset metrów i rozbiliśmy namiot na miękkim. Nie my pierwsi, tam też znalazł się śmieć. I nie my ostatni. Już po zmroku przyjechało dwóch konnych. Rozstawili swój namiot daleko, puścili wolno konie. Nie widzieliśmy kto to, może turysta z przewodnikiem? Pomachaliśmy sobie z daleka, ale nie rozmawialiśmy. Wstali później, ale odjechali szybciej niż my. I oczywiście szybko znikli nam z oczu.

Share

jak testujemy wełnę

Pewnie zastanawiacie się czasem co robię kiedy nic nie robię? Ostatnie lata to wielki zamęt na rynku outdoorowych materiałów. I nie chodzi wcale o rewolucyjne nowości, ale o jakość klasyków. Tego co najbardziej lubimy. Szczególnie trudny i zmienny jest rynek wełny. Z tego powodu od lat nieustannie testuję nowe dzianiny, robię to tak uparcie, że zaprzyjaźnieni producenci zaczęli mi wysyłać przedprodukcyjne próbki do oceny. Jestem surowa, sprawdzam wszystko na sobie, w trudnych warunkach. Zwykle nie wydaję opinii zanim produkt nie przejdzie ze mną kilkuset kilometrów, i serii różnorodnych prań (w pralce, w strumyku, sami wiecie). Oceniam po jakim czasie bielizna zaczyna śmierdzieć, jak zachowuje się pod plecakiem (a moje plecaki są stare, poszarpane). Jak grzeje i czy jest mi w niej przyjemnie. Czy mokra nadal jest ciepła, jak szybko schnie… Są rzeczy, które da się odkryć wcześniej (kurczenie, gryzienie), takie próbki odrzucam od razu. Te, które przejdą wstępną selekcję noszę w miarę możliwości zimą i latem. I dopiero wtedy się wypowiadam. Jeśli wchodzą do produkcji i decydujemy się uszyć z nich Kwarki, już gotowy produkt testuje jeszcze jakaś inna osoba. Dla pewności.

Jeśli znajdę wady, rozmawiam o nich z producentem i czasem udaje się je naprawić. Pracowaliśmy w tym systemie przez wiele lat i byliśmy zadowoleni. A jednak zdarzyło mi się popełnić błąd. Dostałam do testów przedprodukcyjną próbkę wełny o wyższej niż typowa dla nas gramaturze (240g) i innym splocie. Chodziłam w niej w Laponii w czerwcu (ryzykując- nie wzięłam wtedy powerstretcha). Chodziłam na Kanarach. Koszulka- w noszeniu wspaniała zaczęła mi się nieładnie mechacić. Producent starał się to naprawić i nie udało się. Uznaliśmy, że ta próba nie wyszła, ale koszulka została, a ja ją nadal nosiłam. I stało się coś czego nie umiemy zrozumieć. Mechacenie ustało, część kulek odpadła i koszulka wygląda przyzwoicie.

Niestety materiał nie wszedł do produkcji. Moja wina. Zbyt wcześnie wydałam opinię. Po tym eksperymencie zostały dwie rolki- czerwone. Kupiłam je. Wyjdzie z nich kilkadziesiąt koszulek. Wstawimy je za chwilkę do sklepu. Nazwałam je Brzydkie Kaczątko. Planujemy wersję damską i męską. Są niesamowicie ciepłe i to od pierwszego dotknięcia. Mniej przewiewne niż nasze tradycyjne 200-tki. W dotyku bardzo przyjemne, z wyglądu powiedziałabym -nieszczególne. Po pierwszym założeniu prawie na pewno się będą mechacić, ale to przejdzie. Nie są dla każdego, być może nie sprawdzą się w mieście, ale w górach, są po prostu genialne i żałuję, że nie wejdą do regularnej produkcji. Ta historia jest dla mnie nauczką- dzianiny są nieprzewidywalne, testowanie powinno być jeszcze dłuższe i chyba nie można czepiać się kosmetycznych wad, jeśli równoważą je poważne zalety. Nie chciałabym też tych wad ukrywać stąd tak zawiły opis przypadku:).

Do kompletu dorobiliśmy Brzydkim Kaczątkom czapki- Krasnoludy.

A tak to wygląda na zdjęciach:

Dla porównania pokazuję stary (używany przez pół roku materiał) i nowy. Nie oszczędzam testowanych ubrań stąd różnica kolorów. Wielokrotnie prałam koszulkę w pralce razem z czarnymi rzeczami. Ciemne kłaczki na wierzchu to prawdopodobnie wełna z Sukienki Gieni (dużo razem przeszły :)).

Share
Translate »