Korsyka 23 cz10 Monte Petrone-Saint Florent

Do chatki, którą sobie upatrzyłam na mapie jest co najwyżej 3 kilometry. Poranek mglisty, nie umiem przetrawersować i muszę zejść stromym bukowym lasem do miejsca gdzie widziałam ostatni maz na kamieniu. Pomimo oznakowania nie ma ścieżki, las jest doszczętnie zryty przez dziki, zasypany wiatrołomami, spróchniałym drewnem. Nic dziwnego, że wieczorem się tu zgubiłam. Teraz też łażę i wracam, aż wreszcie teren robi się stromy, a szlak używany przez zwierzęta i ludzi ostatecznie ogranicza się do jednej (być może jedynej możliwej) ścieżynki. Kiedy szukam źródła (jest zalane przez wezbrany strumień) chmury rwą się i widzę dalekie zielone wzgórza. Za moment nakrywa mnie gęsta mgła i omal nie mijam chatki. Stoi lekko z boku, na płaskiej trawiastej polance. Dużo większa niż szałas gdzie nocowałam, pełna śladów opiekującej się nią społeczności. Na jednej z prycz leży nadmuchany materac i nic mnie już więcej nie interesuje aż do wieczora. Leżą, czasem zasypiam, słucham jak leje, kiedy łopot kropel w dach cichnie wyglądam we mgłę. Po południu pogoda się powoli poprawia, przez chmury błyska słoneczny blask, i zanim mgła wyschnie mój las jest oświetlony jak w bajce- prostymi jaskrawymi promieniami.

Wieczór pogodny, ze szczytu ponad chatką mogę jeszcze popatrzyć na główną grań, spod domku widać już tylko wybrzeże. Dalekie położone 1000 metrów niżej. Plecy bolą mnie nadal więc postanawiam zostać kolejny dzień. Leżę, jem, piję dużo herbaty, czytam książkę gości (wszystko po korsykańsku i po francusku). Próbuję pozostawionych tu licznie trunków- oszczędnie tylko po kropli, bo biorę tabletki przeciwbólowe. Pogoda jest lepsza niż poprzedniego dnia i po południu zaczynam się nudzić. Na mapie są zaznaczone jeszcze dwa schrony, wychodzę koło piątej zdecydowana w którymś spędzić noc. Bateria aparatu jest już prawie pusta, wydzielam sobie po kilka klatek na dzień i teraz decyduję się schować cały fotograficzny sprzęt do plecaka. Ścieżka jest tym razem widoczna, i tylko kiedy mnie nakrywa chmura trochę się gubię. Kolejny domek jest używany przez pasterzy, choć teraz wiosną stoi otwarty, posprzątany, puste pomieszczenie z jedną twardą drewnianą pryczą. Uznaję, że jest za wcześnie, kluczę w łąkach, gubię się w zwierzęcych traktach i kiedy docieram blisko kolejnej chatki zaczyna padać deszcz. „W samą porę” myślę biegnąc w kierunku kępy drzew, która jak sądzę kryje przytulne schronienie. Zastaję ruinę, jakby ktoś rozdeptał karton. Ściany powywracane, zgniecione, dach (kiedyś blaszany) pogięty i zrolowany. Może lawina…

Nie mam czasu, nie mam wody (tu też jej nie ma), marzenie o wygodnej nocy w łóżku pryska z hukiem. Biegnę. Prawie płasko trawersem pod szczytem Monte Petrone, potem lasem coraz bardziej w dół. Woda pojawia się w połowie stoku, na zboczu usianym skałami. Nabieram, siadam i o dziwo prawie mnie nie bolą plecy. Dziwne. Może faktycznie winien jest aparat na brzuchu.

Dopiero szósta, schodzę niżej i niżej szukając miejsca na biwak, ale zupełnie nic nie ma. Ścieżka przechodzi w polną drogę, teraz jestem już zbyt blisko wsi. „Może w restauracji” myślę, ale jest zamknięta. Wioska na przełęczy to tylko kilka domków, a kończy się prąd. Odchodzę kawałek i pod jednym z budynków widzę samochód, w oknie kuchni rysuje się ludzki cień. Pukam. Para emerytów z Paryża. Wystawiają mi leżak, przynoszą wodę. Czekam ile mogę, z pół godziny i muszę biec, żeby znaleźć miejsce na biwak przed nocą. Szlak, którym zeszłam nie kończy się (jak na mapie) we wsi, biegnie dalej i nawet są na nim nieliczne znaki. Na grzbiecie, z pół godziny drogi za przełęczą znajduję maleńką łączkę. Jest z niej daleki, perlisty widok na wybrzeże i za plecami na moją górę- Monte Petrone. Nocą w dolinach osiada chmura. Jęzor mgły przelewa się przez grzbiet poniżej mnie jakby próbował liznąć kościół. Daleki, samotny i strzelisty. Siedzę i patrzę, sięgnie… nie sięgnie. Uciekam do wnętrza, kiedy zapadnie noc. Jest zimno.

Ranek jest chłodny. Namiot, trawy pokrywa grubą warstwą rosa. Po górach pełznie w dół złote światło i dopiero kiedy mnie dotknie czuję ciepło. Szlak łączy się z innymi ścieżkami i ostatecznie opada (pięknie) w dolinę Golo. Po drodze są malutkie wsie, zaglądam do jednej. Robotnicy budują bar. Pytam czy mogę podłączyć ładowarkę i znów dorzucam do baterii telefonu trochę energii. To moja mapa, mój aparat, nie chcę żeby mi zgasł.

W Barchetta na Golo jest drogowy most. W wąskiej dolinie dusi się upał, ledwo oddycham, pewnie jestem czerwona jak burak, nie wiem jak uciec z asfaltu, więc kiedy widzę bar skręcam i siadam. Kelnerka jest wystraszona, że mi za gorąco, radzi żebym zdjęła buty, zmoczyła koszulkę i głowę. Tak robię, choć raz nie muszę się kryć z myciem włosów, z praniem. Upał narasta, siedzę bez pomysłu gdzie iść. Wszędzie szosy… I przy sąsiednim stoliku rozkłada się para rowerzystów. Szczupłych, kolorowych, w moin wieku. Im też kelnerka przynosi lód. Patrzymy na siebie przez chwilę i siadamy razem.

Mamy ten sam problem. Asfalt. Pokazuję im jeden z moich planów- marsz mierzeją z lotniska przy Cassamoza do Bastii. Nie wpadli na to. Mapy cz sugerują, że jest tam droga, być może pocięta gdzieś fragmentem plaży. W ten upał wydaje im się to rozsądniejsze niż ruchliwa szosa.

Oni z kolei wyszukują mi siatkę ścieżek widocznych na mapach DAV w wersji pro. Prawie się łączą. Nie ma ich na mojej mapie więc fotografuję ekran ich smartfona. Początkowo mi to wystarcza udaje mi się wdrapać do Volpajola polną drogą. Tam gorzej. Nikt nie wie gdzie się zaczyna ścieżka, nie ma znaków. Nie ma też źródła, jakby wyschło, czy je zakręcono, W ten upał wypijam więcej niż mogę nieść, a jeszcze bym się chętnie spryskała. Wieś jest śliczna, kamienna, może średniowieczna. Łażę pod portykami, po ciasnych zaułkach. Na balkonie (w zasadzie to taras zawieszony może z pół metra ponad drogą) stoi elegancka siwowłosa kobieta.- Mogę wody?- Tak- zaprasza do kuchni wysprzątanej jakby nikt tam nie jadał. Wyciąga z lodówki zapiekankę na białym ozdobnym półmisku. Została 1/3 równo ucięta nożem. Jestem zdziwiona, dziękuję, ale koniecznie chce mnie nakarmić. Dokłada jeszcze jogurt, pasztecik. Dziękuję, chcę już iść, zależało mi tylko na wodzie, muszę wydostać się jakoś ze wsi przed nocą, ale babcia jest zdecydowana mnie zatrzymać.- To moja mama- pokazuje rodzinne zdjęcia- a to tatuś.- Patrzę na mężczyznę w mundurze, młodego z wypielęgnowanym wąsem.- Jesteś Niemką?- Kobieta patrzy na mnie badawczo- Polką- mówię pomiędzy kęsami zimnej zapiekanki. -Tatuś był w Niemczech i już nie wrócił. Na pewno nie Niemką? – Polką- powtarzam- Polką z Warszawy-. Rozpromienia się, jest tak piękna, że Catherine Deneuve może się schować. Spod różowego puchatego szlafroczka (w ten upał!) wygląda rozpięta bluzka z kołnierzykiem, śnieżnobiała. -Usiądź- powtarza z naciskiem, więc siadam posłusznie. Pokazuje gablotę pełną rodzinnych zdjęć. Są tam dzieci, młodzi uśmiechnięci ludzie. -Kto to?- pytam, ale ona znów wskazuje to samo zdjęcie. Surowa ubrana w kloszową spódnicę i beret kobieta, sztywna jak struna. -Mamusia- uśmiecha się- a to Tatuś-. Żegnam się, jak mi się zdaje zbyt szybko, tłumaczę, że muszę już iść. Odprowadza mnie aż na ulicę.

Nie umiem znaleźć ścieżki, więc ruszam do Campitello szosą. Jest dziurawa, jedzie nią tylko jeden samochód , są piękne widoki i nawet raz mijam potok, gdzie mogę się spłukać i ochłodzić. „5 kilometrów” przypomina mi się postanowienie sprzed miesiąca. ” nie więcej niż 5 kilometrów po szosie”. Sprawdzam w nawigacji- 4,8- „słabo znów mi się pewnie nie uda” myślę, a za zabudowaniami, gdzie chyba mieszkają tylko owce pod szosę opada stary szlak. To tylko kilometr, ale cieszy, bo nie złamałam własnego zakazu. Znad gór nadlatuje burza i warczy.

W Bagnolo skręcam w bruk za kościołem. Mży, mija mnie młody chłopak w kaszkiecie. -Czy ta ścieżka prowadzi na drugą stronę grani?- pytam. Jest zdziwiony. -Czy dojdę nią do Murato?-Tak- odpowiada i leci dalej skulony przed deszczem. Bruk kończy się za ruiną domu. Ścieżka wbija w wilgotne chaszcze. Moknę od stóp do głów, ale jest gorąco więc nie marznę, schnę. Jest bardzo stromo. Nie wiem czego się spodziewałam ruszając w górę tuż przed nocą. Nie widzę nawet kiedy przychodzi zmierzch. Pnę się, wdrapuję, przebijam gąszczem wdeptuję w świńskie bagienka. Do przełęczy jest 400 metrów podejścia. Potok jest suchy. Ponad lasem robi się płasko, ale wszystko porastają gęsto orlice. Na horyzoncie dogasa blady słoneczny blask. Chmury snują się nisko. Obracam się szukając zejścia, na hali poplątały się wszystkie zwierzęce szlaki. I wyżej, z 50 metrów od ścieżki widzę kamienny domek. Paprocie sięgają mi ponad szyję, brnę, przez gąszcz i przez mrok w wypatrzonym na siodełku kierunku, wystraszona że minę… Trafiam. Drzwi są zamknięte tylko na haczyk. Wewnątrz prycza, drewniana wymoszczona nałęczami brzozowych witek. Stolik zarzucony konserwami, butelkami, resztkami plastików. Wszystko to obsypane wieloletnim kurzem, mysimi bobkami, pozarastane długimi mackami zielska, którym udało się tu dostać pod fundamentem.

Pierwsze co zobaczę rano leżąc na wznak to wspaniałe kopulaste sklepienie. Ułożone warstwami z płaskich łupków, wygląda jak strop kaplicy, wysoki, równiutko poukładany, szczelny, choć ponarastały na nim wapienne wykwity.

Kilkadziesiąt metrów za chatką jest źródło. W dół opada bardziej wyraźna ścieżka. Ze wzniesień ze stromych trawersów i polan widzę wybrzeże i dalekie położone nad zatoką Saint Florent. Od miasta dzieli mnie kilkanaście kilometrów i muszę kombinować jak je przejść żeby nie wylądować na szosie. Zamiast do Murato skręcam do Pieve skąd prowadzi krótki ładny szlak do Sorio. Obie wsie są stare, warte zwiedzenia. Idąc mijam opuszczone szałasy (ze sklepieniami identycznymi jak ten gdzie spałam), kamienne kapliczki. Z Sorio opada polna droga. Schodzę wzdłuż rzeki, mijam oliwne sady pochowane w bardzo stromym kanionie, przechodzę szlaban, potem kolczasty płot. Za brodem (niezbyt głębokim i przyjemnie chłodnym) muszę pokonać kolejny płot i ten jest już niewygodnie wysoki, przykro kolczasty, raczej nie postawiony dla krów, bo zdobi go pokaźny szyfrowy zamek. Niżej leżą dwa stare młyny, przebudowywane teraz na hotele. Jeden już skończony (szczeka tam pies) drugi rozbabrany, zapaćkany świeżym betonem. Boję się, że zaraz wyjdę na asfalt bo pewnie doprowadzono go do tych przybytków, ale nie. Jeszcze kilka kilometrów wlokę się rozgrzanym piachem, aż w końcu ląduję na szosie. Z mapy Niemców zapamiętałam, że jest tu gdzieś ścieżka prowadząca prawie do zoo. Skręcam i wracam, znów skręcam znów wracam. Wszystko zarosło. Do zoo jest mniej niż kilometr, odpuszczam i wlokę się szosą gorącą jak dno piekarnika. Już widzę bar, myślę o lodowatym piwie. Mija mnie furgonetka. Zdziwiona patrzę jak hamuje z piskiem i wraca tyłem. – Gdzie tu jest GR20?-przez okno wychyla się roześmiany kierowca, blondyn po czterdziestce – może pomóc? Jestem przewodnikiem. – O!- cieszę się- czy da się stąd jakoś zejść do miasta nie po asfalcie?-Nie- mówi mężczyzna zdecydowanym tonem, ale właśnie tam jedziemy, wsiadaj. – Chciałam pieszo- oponuję- słabo- Idę przez całą Korsykę z Bonifacio na Cap Corse.-Ale fajnie!- przewodnik tłumaczy wszystko swojej wycieczce, grupie starszych pań. Robią mi miejsce. – wsiadaj- nalega – do miasta jest stąd 10 kilometrów ruchliwą drogą, możesz sobie tam pojechać, zjeść, zrobić zakupy i tu wrócić. Za Olette odbija szlak na grań, a potem idź prosto na północ. Ale tam pięknie- wzdycha. -Cap Corse to wspaniałe miejsce i nie ma tłoku jak na GR20.-

PS: przepraszam za tyle zdjęć z telefonu. Aparat schowany w plecaku jest bezużyteczny, do tego bałam się, że zabraknie mi baterii na coś wyjątkowego, więc starałam się zużyć jak najmniej.

Share

Korsyka 23 cz9 Vizavonna-Corte-Monte Petrone

Choć byłam na przełęczy Vizavonna kilka razy pierwszy raz zbaczam żeby zobaczyć fort. Została po nim ruina, kilka ścian, ale jest ścieżka i dzięki niej nie muszę iść drogą. Staram się też nie iść GR-em, bo rozdeptany i zatłoczony, i klucząc zdziwiona wpadam na park linowy. Ktoś tnie gałęzie czy pnie w dzikim lesie, jakby ci co potrzebują małpich gajów nie mogli sobie na nich pobrykać w mieście. Dźwięk pił aż wierci w głowie, więc uciekam w przypadkową ledwo deptaną ścieżkę i jest ok, tylko muszę potem pokonać rzekę w bród. W międzyczasie nadciąga wał chmur, zaczyna kropić. Już z daleka widzę napis „Refugio” i choć wiem, że tu nie ma schroniska biegnę z nadzieją. Zderzenie z miejscową „gościnnością” zbija mnie z tropu zanim zdążę zamówić kawę. I potem jest już tylko gorzej. Nie można zapytać, nie można przeczytać składu na opakowaniu (a jest tu sklepik), plecak musi wylecieć na zewnątrz (czyli na deszcz), akceptowana jest tylko gotówka, a mówić wolno wyłącznie po francusku. Po wypiciu (nie udaje mi się niestety nic zjeść) należy się natychmiast ulotnić, zwolnić miejsce. Przesiadam się do stolika pary Niemców. Na zewnątrz leje, jest lodowato, podłączyłam swój zestaw do ładowania na spinkę. Nie wyjdę. Kelnerka mrozi mnie wzrokiem co i rusz, ale Niemcy są mili więc sobie tak siedzimy jak gdyby nigdy nic. Wychodzimy dopiero kiedy kończą się miejsca i kolejni mokrzy wędrowcy nie mają gdzie siąść. Ze zdziwieniem obserwujemy jak potulnie wystawiają swoje bagaże na deszcz, jak namakają rzędy plecaków, kurtki peleryny i buty. Wszyscy ci ludzie wsiądą do wagoniku i zjadą w dół, ale o tym dowiem się dopiero za chwilę. Czekam jeszcze z godzinę w pomieszczeniu na stacji i kiedy deszcz słabnie ruszam w dół. Nie spodziewałam się niczego ciekawego, a łącznik który ma mnie doprowadzić do Mara a Mare Central jest śliczny. Dziki ciemny bardzo gesty las, wodospady. Nad jedną z rzek rozłożyła się para. Widzę ich z mostu i aż przystaję, dziewczyna ma na szyi canona! Są zdziwieni, ale pożyczają mi ładowarkę. Zostawiam im plecak i numer telefonu i pędzę do najbliższego baru. Znów leje, znów czekam pod dachem, czas mija, a prądu w baterii nie przybywa. Ładowarka ma inne styki i choć udaje mi się je dobrze podłączyć coś jest nie tak- pewnie trzeba było przycisnąć -tłucze mi się po głowie kiedy pędzę z powrotem mokrą szosą.

Z kolejnego pasma wzgórz widzę twierdzę ponad Vivario i dalekie już oświetlone słońcem pasma gór. Ścieżka zbiega do wsi zygzakiem, przebijam się przez czyjeś podwórka, z dołu dobiega hałas gwałtownej kłótni. Otyły chłopak w plastikowym piłkarskim stroju poprzyklejanym do spoconych ramion i nóg krzyczy do mężczyzny co siedzi w barze. Nie odważam się im przerwać i przejść. Robię pobieżne zakupy w sklepie i znów przebijam się przez ciasne podwórka wzdłuż pomarańczowych znaków Mara a Mare. Na jednym staję, rozglądam się, bo jakoś mi umknął ślad ścieżka. Z ogródka wychyla się starszy pan i przejęty tłumaczy gdzie biegnie szlak.

W lesie przecinam dwie rzeczki obie rozlane tak, że muszę brodzić. Ścieżka wspina się na zbocze trawersem, już prawie wieczór, rozglądam się za miejscem na biwak, ale w makii nie ma żadnych dziur, kolczasta stromizna pozalewana troszkę przez wątłe cieki, które teraz po deszczu wezbrały, opuszczona średniowieczna wieś, bacówka (zamieszkana, bo widzę psa). Już przechodzi mi przez myśl żeby rozbić namiocik na drodze (jest płaska), kiedy widzę spychacz co na nią spadł.

Udaje mi się zboczyć w las i tam znajduję niezłe miejsce. Żal mi widoku, tak pięknie wyglądał stąd Monte d’Oro… Rano okazuje się, że mogłam zabiwakować wyżej, na grani. Ścieżka nie zbliżyła się wcale do drogi, nie ma nikogo. W słońcu przechodzę przez kilka cichutkich wsi, przedzieram przez chaszcze, przez strumyk, robi się coraz cieplej. Upał dopada mnie na podejściu, w jednym z miasteczek polewam się cała wodą, siadam w cieniu pod urzędem miejskim, nie ma sklepów, bary są pozamykane, bo siesta, ludzie pochowani w domach. Z ulgą zanurzam się znów w las, a pogoda natychmiast się zmienia. Niebo mętnieje, na horyzoncie rośnie burzowa chmura. Obserwuję ją ze zbocza ostatniej góry, która mnie jeszcze dzieli od Corte, przyśpieszam, choć mnie boli kręgosłup. Pasterski szałas jest zamknięty, więc go mijam. Na polanie pasie się stado czarnych koni. Burza dopada mnie w najwyższym punkcie grani. Ogromna tropikalna zlewa. Zdążam tylko usiąść pod krzakiem i nakryć się cała peleryną. Siedzę z godzinę i zwlekam się zesztywniała. To chyba najgorsza pozycja dla moich pleców. Bolą jak diabli.

Po deszczu co spadł na rozgrzaną ziemię wznoszą się mgły. Ścieżka ginie mi gdzieś i kiedy się zorientuję jest już za późno, nie chcę wracać. Polną dróżką dochodzę do szosy ruszam w dół. Przy asfalcie jest agroturystyka. Do Corte jeszcze ze 2 km, więc skręcam, myśląc co za różnica, to też kemping. W jadalni siedzi rozbawiony tłum, właścicielka zapytana czy jeszcze coś może zostało zapewnia, że mnie nakarmi za 10 euro, więc odwieszam ociekającą pelerynę i grzeję się w cieplutkim wnętrzu.

Na deser jest własnej roboty pleśniowy serek i konfitura, tak pyszna, że kupuję słoiczek. Na polu namiotowym jestem sama, nie umiem włączyć światła pod prysznicem, ale mam latarkę. Podoba mi się to miejsce.

Rano nad Corte snuje się perłowa mgła, nie śpieszę się. W mieście jest upał. Pani w aptece zapytana o przeciwbólowe mówi, -może lepiej pozbyć się z brzucha tej torby?- Nie udaje mi się zdobyć ładowarki, nie ma baterii, które mogłyby ją zastąpić gdybym wiedziała jak je podpiąć do aparatu. Tracę czas zaglądając do każdego sklepu i kiedy wreszcie ruszam dalej znów idzie burza.

Dawno nie widziałam tak ciężkiej chmury, spodziewając się najgorszego uciekam w jedyne miejsce pod dachem w tunel kolejki. Ręce mi się kleją od dzikich czereśni co rosły niedaleko na polu, czekam na deszcz żeby je porządnie przepłukać. Chmury harcują, trzy burze kłócą się o możliwość zlania mnie, kręcą, zderzają, nie mogę oderwać oczu od nieba, ale spada z tego tylko kilka kropel więc dłonie nadal mi się lepią kiedy wychodzę.

Szlak wspina się ponad las i robi się pięknie. Przysiadami w cudnej kamiennej wsi, patrzę niepewnie na fontannę. -Czy ta woda się nadaje do picia- zaraz spróbuję- zgrywa się łysy, starszy mężczyzna i rzeczywiście nabiera, gulgoce, łyka- Wszyscy pijemy- śmieje się drugi. Na górze gdzie dopadła mnie wczoraj burza drą się chmury. Nie chce mi się ruszać. Tak tu wygodnie, tak ładnie. Obok ławeczki jest nawet kosz na śmieci. Do nocy mijam jeszcze jedną wieś, mijam grań, którą biegnie droga, porzucam szlak, bo schodzi w mokre chaszcze i idę spać do kapliczki, którą widziałam przelotnie z góry. Jest zamknięta, ale wokół płaski plac, stoi ławeczka, a po drodze było dobre źródło.

Rano muszę do niego wrócić. Odchodził stamtąd nieznany mojej mapie szlak, z opisu w niezłym kierunku, na północ. Początek jest w miarę wydeptany, dalej gąszcz. Przedzieram się przez krzaki wspinam po gałęziach, drapię, oblepiam igliwiem, liśćmi, zgarniam pajęczyny. Kapliczka świętego Antoniego stoi na czubku skały i wcale nie chce mi się do niej wspinać. Idę dalej ku następnej kapliczce, plątaniną ścieżek i polnych dróg. Kiedy dopadam przełączki zaczyna lać. Kulę się pod okapem bluszczu, ubieram w pelerynę, ruszam. I wracam. To bez sensu, lepiej przeczekać i ten deszcz. Tylko gdzie? Solidne drzwi czternastowiecznego kościółka szpeci potężna kłódka, okap ledwo wystaje nad fundament- płytką ławkę otaczającą cały budynek. Nie mieszczę się na niej na wznak, ale jeśli się położyć na boku deszcz mija mnie o milimetry, wystaje plecak, więc nakrywam go peleryną. Kamień jest zimny, co jakiś czas wstaję i rozpłaszczona przy ścianie patrzę na gęstą firankę deszczu. Nie wieje, krople spadają pionowo. Drogą, którą będę musiała pójść płyną potoki błota.

Nie przestaną kiedy już minie ulewa i ruszę. Niepotrzebnie leżałam na zimnym plecy bolą mnie teraz przy każdym kroku. Wracam pod dach i chowam aparat do plecaka. I tak pada i tak nie mam jak robić zdjęć. Potworna torba uwieszona na brzuchu flaczeje, plecy bolą teraz trochę mniej- może bo połknęłam tabletkę- myślę i idę w deszcz.

Za szosą odbijam w polną drogę, a z niej w ścieżkę. Najpierw niestety ją mijam, potem próbuję do niej dojść przez las. Takie rzeczy to nie na Korsyce, wracam zmordowana, podrapana kolczastymi chaszczami i znów pnę się ślamazarnie do góry, boli mnie w zasadzie każdy krok. W lesie utknęła mgła. Znów gubię ścieżkę i zdziwiona wychodzę na mały kamienny szałas. Jest otwarty. -Nie mam wody!- przypomina mi się, wylałam, bo nie dałam rady jej nieść. Łażę wokół, ale tu nic nie ma. Wąż, który ktoś przyciągnął z daleka jest suchy. Ratuje mnie deszcz. Podstawiam pod krawędź dachu wszystko co mam, nawet tutejsze niebyt czyste wiadro. Ktoś musi tu bywać. Na półce leży czekoladowy batonik i niepełna puszka naboi. Pod grobem poprzednich użytkowników stoi świeczka. Dwóch mężczyzn urodzonych w początkach 20 wieku. Tłumacz googla powie mi potem, że na ich krzyżu napisano: „Tutaj zostali brutalnie zamordowani bracia Ruggier przez legionistę Wernera L. 24 września 1976roku”.

Prycza jest wąska, choć chyba dwuosobowa. Zbudowana z ziemi, to wzniesienie, oddzielone murkiem z kamieni. Nie ma tu okna, zostawiam uchylone drzwi. Trudno sobie wyobrazić, że ktoś mieszkał tak przez całe życie. Że chodził gdzieś daleko po wodę, tak niedawno, zaledwie 50 lat temu. Plecy bolą mnie upiornie przez całą noc. Budzę się wielokrotnie, przy każdym ruchu. Ledwo się zwlekam.

Share
Translate »