Korsyka 23 cz6 Olmeto-Ajaccio-Frasetto

Nie wiem co robić. Wybierając aparat i obiektywy zwracałam uwagę na odporność- na wilgoć na pył, na wstrząsy. Ładowarka była po prostu lekka. Pudełko z odpowiednimi stykami, które podłączałam do telefonicznej ładowarki (z 3 gniazdkami, żeby zmieścił się i telefon i powerbank). Do głowy mi nie przyszło, że może się zepsuć. -Idź do Propriano- radzą chłopcy z baru – lepiej do Ajaccio- włączają się inni klienci. Do Ajaccio nie jest daleko, więc myślę, że to co mam w bateriach wystarczy. Dla pewności proszę kolegę, który mówi biegle po francusku żeby zadzwonił i zapytał. Odpisuje, że coś na pewno dostanę. Nie przechodzi mi przez myśl, że to wyspa, że nawet czas dociera tu z opóźnieniem, a bywa że nie dociera wcale.

Zielonym tunelem wśród drzew, nisko, wzdłuż wybrzeża, a cały czas (poza malutkim fragmentem z szosą) po dzikim. Ścieżka zbudowana najprawdopodobniej w średniowieczu jest pięknie utrzymana. Na Monti Barbatu był kiedyś zamek, i być może dlatego wysokie mury poukładano równo, starannie, z regularnych kamieni i zaopatrzono w schodki. Bramki mają ślady kamiennych „zawiasów” zachowały się fragmenty bruku i teraz przy deszczu tam jest najbardziej ślisko. Co jakiś czas pojawia się daleki widok na zatokę. I nagle, znienacka ląduję na szosie, chmury odlatują, jest upał. Brzęczą tabuny much, wokół mokradła i nie da się uciec z asfaltów, trzeba przekroczyć mostem Taravo. Przyśpieszam. Ludzie w samochodach patrzą jak na wariatkę-spoconą, czerwoną jak burak. Z konieczności zwalniam na moście, jest bardzo wąski, jednopasmowy i nikt nie ma ochoty puszczać pieszego. Taravo jest rozlane, błotniste z nurtu wystają drzewa i kępy roślin z pobliskich ogródków, teraz najwyraźniej podwodnych. Skręcam na inną drogę, i znów nie ma pobocza nie ma ścieżki, choć to szlak. Zatrzymuję się w kawiarence przy dziwnie ogromnej aptece w środku pola. Liczyłam, że tam mają łazienkę, ale nie mają, nie dla klientów.

Łazienkę znajduję niewiele dalej, w miejscu, którego bym się nie spodziewała. Tuż przy szosie jest malutki rezerwat przyrody Étang de Tanchiccia- bagna zasilane wylewami Taravo, pełne schronów przeznaczonych do obserwacji ptaków. Nabieram wody i łażę po mokradłach i chaszczach tym razem kulturalnie- po drewnianych pomostach. Przez mój obiektyw nie da się wiele zobaczyć, nie małe zwierzęta, więc włóczę się w zasadzie bez celu, tak bo mogę, bo choć na chwilę uciekłam od szosy i od plecaka (został w recepcji). Chciałabym uciec naprawdę, ale teren jest ogrodzony i znów wyrzuca mnie na ten sam asfalt.

Tuż przed zmierzchem przebiegam przez zatłoczone Porto Polu, pełne natrętnych zapachów jedzenia. Zza muru kempingu dolatuje mnie znudzona rozmowa. Po polsku. Zerkam, same domki, nie ma ani skrawka pola pod namiot. Za 3 kilometry jest kolejna miejscowość Serra di Ferro, może tam jest zwykły kemping – myślę- i kątem oka widzę czarną chmurę nad morzem. Skręcam w kierunku wieży. To blisko. Zanim docieram chmura odlatuje gdzieś indziej. Wieża jest średniowieczna, odremontowana wyposażona w metalową drobinę. Wdrapuję się na dach, ale widok jest zwykły, przez chwilę rozważam czy nie zostać na noc na piętrze. Dach szczelny, podłoga drewniana i czysta, myślę, że znam takich co by tu zostali (pomimo niewygodnego wejścia jak do sali zimowej alpejskich schronisk kiedy się przychodzi jesienią- jeszcze przed śniegiem). Ale to blisko do cywilizacji, boję się ludzi, więc idę dalej. Na dzikiej plaży rośnie samotna sosna. Wciskam namiot pod jej opuszczone gałęzie. Nie widać mnie i to mi wystarcza.

Wybrzeże jest piękne są ścieżki, ale rano nikt nimi nie chodzi, przynajmniej w maju. Cieszę się, że pominęłam miejscowość. Cieszę się mięciutkim piaskiem bez śladów stóp. I zielenią na Mare a Monti Sud. Szlak wznosi się i to jego najpiękniejszy odcinek- wysoka grań z dalekim widokiem na zatoki. Gęsty las. W Coti Chiavari jest dobra restauracja, zjadam sałatkę i przeczekuję deszcz. Jaka szkoda, że nie mogę naładować baterii…

Pod wieczór wraca mój codzienny kłopot. Gdzie by się schować. Myślę o tym zdecydowanie za długo. Robi się noc. Po omacku skręcam w jakąś leśną ścieżkę, nie jest wybrukowana jak szlak, nie otaczają jej kamienne murki wzmocnione na górze kolczastym drutem- tunel bez wyjścia. Wbijam się w jakiś straszliwy gąszcz tuż nad potoczkiem. Chowam w gałęziach. Woda bulgoce głośno przez całą noc, rano odkrywam, że tu też są pomarańczowe znaki, też jakiś szlak. Zwijam się zanim nadejdzie dzień, zanim przeschnie rosa i komukolwiek przejdzie przez myśl żeby tu zajrzeć.

Szlak wznosi się teraz szutrową drogą, wyboistą i rozmytą nadającą się chyba tylko dla traktorów. Przed sobą widzę mur pięknych skalistych gór. Pomiędzy nimi, a mną jest drogowa przełęcz. Siadam tam na moment w gospodzie i dwaj Belgowie ojciec i syn zwożą mnie do centrum Ajaccio.

Popołudnie mija mi na samych głupotach. W miejscu gdzie kiedyś był Intersport jest już butik (ale nie wiedzą o tym jeszcze google maps), w sklepie, który miał mieć ładowarkę dowiaduję się, że mam przestarzały aparat, tu zajmują się wyłącznie nowymi modelami. Inne miejsca są identyczne, nie ma w katalogu to nie ma i już. Serwis elektroniczny poświeca mi najdłuższą chwilę, niechętny ale jednak przyzwoity chłopak otwiera nieszczęsne urządzenie i odkrywa, że się mu spalił bezpiecznik. Była nim dioda i nie da się jej niestety wymienić.

Jadę jeszcze na obrzeża miasta do supermarketu (i tak muszę sobie kupić nowy gaz). W upale gnam wzdłuż ślepej blaszanej ściany, a z drugiej strony idzie dziewczyna ubrana identycznie jak ja. Czarne legginsy, czarna obcisła bluzka (ja mam grafitową Pustynną), czarna mini spódniczka- prosta, krótka, całkiem jak moja. I płaskie buty- różowe pantofle. Na mój widok uśmiecha się i zwalnia. Patrzy na moje niebieskie Altry, na mój równie niebieski plecak i poprawia ramiączko swojego, różowego, malutkiego. Błyskają jej okrągłe okulary (są różowe) i pewnie też błyskają moje owalne niebieskie, bo dziewczyna znów się uśmiecha. Kiedy mnie mija mam wrażenie, że czas się zapętlił. Tutaj pod ścianą, za którą zgromadzono wszystko (ale nie to, czego potrzebuję), w upale na betonowym chodniku… przeszłość zderza się z teraźniejszością. Dziewczyna ma czarne włosy, jak ja kiedyś, idzie szybko i lekko, jak ja kiedyś, ale jest szczupła, jak chyba nigdy nie byłam i to odkrycie przywraca mnie do dzisiejszego dnia.

Kolejny sklep z aparatami rozwiewa moje ostatnie nadzieje. Nie ma, nie będzie. To mała wyspa, nikomu taka ładowarka niepotrzebna.

Na kempingu (Les Mimoses- jest fajny), spotykam chłopaka z Panasonikiem, identyczne baterie tylko inne styki i nie pasują. Rano obchodzę wszystkie namioty, tylko jeden człowiek ma Canona, ale jest inny.

Jaś- kolega, który mieszka w Nicei obiecuje, że mi kupi przez internet. Automat, który potwierdza zamówienie podaje termin dostawy 7 dni. To strasznie długo, ale nie mam wyboru. To też strasznie trudne, bo nie mam francuskiego adresu. Jaś zakłada mi konto, co pozwala na odebranie paczki w butiku tuż przy porcie. Wychodzę z myślą, że muszę tu być za tydzień, pomyśleć policzyć kilometry. Stara butla z gazem jeszcze chlupocze, więc chowam ją za krzak (przy miejscu numer 22) i już cieszę się, że tu wrócę. Do tego cichego płaskiego skrawka ziemi, szumu drzew i nielimitowanej gorącej wody w prysznicu.

Tymczasem muszę się dostać na przełęcz skąd zabrali mnie samochodem Belgowie. Najtrudniej zawsze opuścić miasto, więc cieszę się, że mogę wykorzystać prom. Płynę do Porticcio (wspaniały rejs) i wychodzę końcówką mojego szlaku i jednocześnie początkiem kolejnego- Mara a Monti Central. Jakiś jego fragment biegnie szosą i to udaje mi się podjechać, znów podchodzę w kierunku kolejnej drogi i tam też mam szczęście, zatrzymuje się dla mnie kabriolet. Rozsiadam się, patrzę w górę na chmury, na pędzące korony drzew. Dwie kobiety, młoda piękna, wytatuowana i dziewczyna, być może córka zostawiają mnie w Bisinao. To ładna wieś, spokojna cichutka, pełna zabytkowych domów, idę drogą, jeszcze raz podjeżdżam ze dwa kilometry i odkrywam, że dalej muszę już pieszo i to tą samą trasą, która szlam przedwczoraj. Szosa prowadząca na Col Saint Georges jest tak dziurawa, że na pewno nią nikt nie pojedzie. Nie teraz, nie tuż przed nocą.

To 7,5 kilometra, do zmroku udaje mi się przejść prawie 6. Słysząc burzę uciekam w chaszcze wydeptane chyba tylko prze dziki i skulona do ich rozmiaru wciskam namiot na jakąś leśną półeczkę. Burza warczy raz czy dwa i przycicha. Dziki przeciskają się jakoś obok mnie, ale kręcą koło namiotu zbyt długo więc błyskam latarką.

Kiedy rano piję kawę w gospodzie na przełęczy pod stolikiem zauważam spinkę do włosów. Nie jestem pewna, ale myślę, że może się przydać więc zawijam ją bezpiecznie w papierek i wkładam do torby na aparat.

Szlak odchodzi od szosy od razu pięknie. Kwitną żółto żarnowce, kwitną czystki, ścieżka wznosi się i szybko trafiam na grań. Jest cudownie, choć wcale nie jestem wysoko. Szczyty ledwo przekraczają tysiąc metrów.

Wspinam się właśnie na pierwszy, kiedy znikąd przywleka się burzowa chmura. Chowam się pod krzak, zakładam pelerynę i stoję licząc, że szybko przeleci, ale skąd. Pioruny biją jakby chmura utknęła na moim szczycie, nie zdążę nawet pomyśleć „jeden”. Deszcz zmienia się w grad, kulki duże jak ziarna fasoli tłuką mnie po ramionach po głowie. Rezygnuję i wracam na ostatnią przełączkę. Minęłam tam dziwne miejsce, jakby obozowisko. Było niedaleko, ale w czasie burzy droga jakby się wydłużyła, ścieżką spływają teraz kaskady błota, niewiele widzę spod mokrego kaptura. Wreszcie dopadam rzeźby co znaczy wejście i chowam się pod blaszanym daszkiem. W lesie kilka metrów dalej stoi namiot. Myślę że pusty, ale kiedy tak siedzę (chyba z godzinę, bo deszcz ani myśli przestać) wejście porusza się leciutko, jakby ktoś wyjrzał, a potem rusza się już cały namiot… Zamieram. A spod tropiku wychodzi łaciaty kot!

Jeszcze raz rozglądam się wokół. Na stole butelka z wodą i szklanki, na drzewie wisi umyta kawiarka, spod tropiku wystaje butla campingasa. Nie mam odwagi sprawdzić czy kot jest sam. Deszcz słabnie, więc ubieram się i odchodzę.

Z kolejnej przełęczy roztacza się daleki widok na skaliste ośnieżone szczyty. Błyska słońce, rozgrzana ziemia paruje, zostałabym, ale muszę gdzieś spać.

Schodzę strumykiem, który był wcześniej szlakiem. Opada stromo i szybko robi mi się ciepło, schnę. Quasquara wydaje się pusta w Frasseto trafiam na bar. Zaglądam, kupuję orzeszki w dziwacznej samoobsługowej maszynie. Bar jest w budynku urzędu (Marie) sklejonym z bryłą kościoła. Ściany poobrastały rusztowania, ale wnętrze jest przyjemne i suche i znów zasiaduję się w nim zbyt długo.

Bar prowadzi para z córką. Początkowo tylko się uśmiechają, ale szybko odważają się pogadać. Na migi używając pojedynczych angielskich słów pytają jak przetrwałam burzę, gdzie idę spać. Nie wiem co powiedzieć, chciałam dojść do Guiltera- dukam.- Już za późno- kwitują- „Też mamy gite!” -wypowiadają słowo po słowie powoli i z dumą. Pytam o cenę, mówią, że nie jest droga, ale kwotę podaj ą po francusku i już, zanim odpowiem prowadzą mnie przez zalane pierwsze piętro (dzisiejsza burza) do wielkiego jakby klasztornego pokoju z łóżkiem i ogromnym marmurowym kominkiem. Na końcu korytarza jest kuchnia z czajnikiem i łazienka z gorącym prysznicem. Na suficie jest zaciek, już suchy, lekko pachnie mokrym tynkiem. Przez okiennice słyszę jak pluszcze deszcz.

Share

Korsyka 23 cz5 Sainte Lucie de Tallano- Olmeto

Znów siedzę w barze trochę zbyt długo licząc, że może przestanie padać i znów biegnę jak najdalej od wsi w gąszcz gdzie można by się schować z namiotem. Zakaz biwakowania, którego się tu nie spodziewałam sądziłam, że obowiązuje tylko na GR20 poprzyczepiano do wszystkich szlakowych znaków. Tak jakby na Mara a Mare był tłok, jakby wszędzie, wszystkich kusiły tu dogodne miejsca. A wcale nie jest łatwo złamać ten zakaz. Sprawdzam łączkę wokół samotnej kapliczki, jest niezła, choć jeszcze niekoszona. Obiegam kościółek w kółko. Typowa kamienna romańska bryła, ogrodzona, z niezamkniętą bramką, boję się że jest zbyt idealnie i ktoś mnie znajdzie. Do zmroku zostało mi jeszcze pół godziny i przez ten czas nie pojawia się już ani jedna szansa. Szlak opada w dolinę Rizzanese, a po głowie tłucze mi się chichot historii. Ćwierć wieku temu właśnie gdzieś tu, nad jedną z korsykańskich kajakowych rzek nauczyłam się biwakować na dziko. Nie tak, że wcześniej tego nie robiłam, ale robiłam dyskretnie, a tamtej wiosny w grupie złożonej poza nami z samych Niemców wcale żeśmy się nie ukrywali. Zjeżdżaliśmy nad rzeki samochodami, paliliśmy ogniska. Czego się bać?- pytali?- Co złego w postawieniu namiotu? I rzeczywiście nikt nam nie zwrócił uwagi. Byliśmy też nad Rizzanese, jeszcze nie ujarzmionej tamą, więc rwącej i dzikiej.

Nie mam czasu jej się przejrzeć tym razem. Szlak schodzi nad samą wodę i skręca, ja skręcam w przeciwną stronę. Jak najszybciej, jak najdalej od ścieżki, w gąszcz. Stawiam namiot tak szybko jak umiem i prawie mi się udaje zdążyć przed deszczem. Wskakuję i kątem okaz widzę z daleka szlak… oj nie wyszło, chyba wcale się nie ukryłam. Za późno już żeby to zmienić. Leje i ma nie przestać przez całą noc.

Układam się we wnętrzu wygodnie, gotowa spać aż się wypogodzi. To mały namiot i trzeba bardzo uważać, ale już ciemno i jestem zmęczona. -Czemu zawsze wpychałam plecak pod nogi?- pytam sama siebie- przecież mogę go położyć przy swoim boku. Czasem już tak robiłam stawiałam na sztorc, ale teraz postanawiam na płask. Jest wygodnie, mam dużo miejsca. Nocą budzę się i słyszę plusk. Rizzanese ujarzmiona tamą nie wzburza się, nie muszę się martwić, że wyleje, beztrosko przewracam się na drugi bok, deszcz bębni w tropik do 8- mej. Niebo jest tak zachmurzone, że nadal wydaje mi się, że jest ciemno. Przewracam się gotowa jeszcze spać i wkładam łokieć w wodę… Kałuża, wewnątrz! W moim namiocie!

Kręcąc się wypchnęłam płasko leżący plecak poza obręb tropiku. Wystawał i jak rynna nałapał wody. W panice przerzucam wszystkie rzeczy. Woreczek z ładowarką i bateriami jest wilgotny, poza tym nic się w zasadzie nie stało. Oddycham z ulgą i choć deszcz wcale nie ustał, nadal mży, pakuję się i ruszam dalej. Nad rzeką snują się piękne mgły, trawy ociekają, ścieżka wbija się w gęste chaszcze, jestem mokra. Najpierw do pasa, potem kiedy muszę się przeciskać pod gałęziami już cała. Jest mglisto, parno, wokół pasą się stada zdziwionych zwierząt, na ścieżce rozpływają się rozmiękłe owcze bobki i krowie placki. Gdzieś nawet nie zapamiętam gdzie gubię szlak i zatrzymuje mnie bramka. Bez kłódki, z ręcznie napisanym ogłoszeniem- „tu można biwakować”. Zamek zgrzyta. Czuję się spłoszona, próbuję przejść niepostrzeżenie, ale tam gdzie spodziewałam się ścieżki śpi pies. Mały, uwiązany na łańcuchu. Obok buńczucznie zrywa się kogut, od deszczu cały posklejany w strąki. Słyszę krzyk, z domku wychodzi mężczyzna w kaloszach i coś mi pokazuje, jak sądzę gniewnie, ale że nie rozumiem podchodzi.

-Jesteś cała mokra- słyszę- choć wysuszysz się. Pokazuje na migi, bo waham się, chociaż zrozumiałam. -ok- mówię, bo dobrze mu patrzy z oczu. Wokół okna wije się pnąca róża, wewnątrz mokra betonowa podłoga i półki. Z sufitu wiszą pęta kiełbasy, na podeschniętych już paprociach dojrzewają okrągłe serki. Stoją butelki wina. Myślę, że może on tu sprzedaje swoje produkty, że może się spodziewa, że też coś kupię, ale idę z miasta wczoraj zrobiłam zakupy.

Roześmiany patrzy jak się przyglądam, patrzy jak odkładam aparat, wywieszam pelerynę. -Umyj ręce- pokazuje- więc myję- no nie bój się, naprawdę trzeba je włożyć do kadzi- Pokazuje, zanurza dłonie prawie do łokci i miesza już zważony ser. Wciska w bryję plastikowe cylindryczne koszyczki. Powtarzam jego ruchy niepewnie, w koszyczkach zbiera się serwatka, wylewamy ją czerpakami, aż masa zgęstnieje i François poprzekłada ją do foremek żeby do końca odciekła.

-Myj ręce- zarządza znów- wypełniając kociołek na powrót mlekiem- teraz idziemy na kawę. Domek stoi kilkadziesiąt metrów od mleczarni. Kuchnia jest przytulna i kolorowa. Kawa gorąca, piję zbyt wolno, więc zostawia mnie żebym spokojnie dopiła i wraca do swojego gara.

Przypomina mi się, że mam rozładowane baterie, wyciągam, podłączam, przysiadam się do kolejnej partii. Teraz robimy miękki serek. Kremowy aksamitny w dotyku. François jest dumny, nazwa serka bardzo przypomina bundz, zapominam poprosić żeby mi ją zapisał.

Zbieram się kiedy deszcz trochę osłabnie. Bateria nie jest jeszcze cała pełna, ale myślę, że wystarczy mi na kilka dni, a przecież znów będą wsie, a w nich bary. – Może chcesz prysznic?-słyszę i ochoczo się zgadzam. Pewnie, kto by nie chciał… ale jednak tacy też są. Przez okienko łazienki słyszę przechodzącą parę. Nie chcą odpocząć, nie chcą kawy ani prysznica… przecieram zaparowaną szybkę i zerkam. Chłopak z dziewczyną.

François wychodzi ze mną, pokazuje mi jak dojść do szlaku. Wystarczy przejść kilkaset metrów żeby zrozumieć jak zabłądziłam. Przemalował znaki. Myślę o tym, że może czuł się tu samotny, że lubi ludzi. Kilka minut dalej znów go widzę. Przy korycie tłoczą się trzy wielkie świnie. -Te dwie są moje- wskazuje z dumą, a ta… nie moja. Wszystkie trzy radośnie chłepcą serwatkę, jest jeszcze ciepła, para unosi się nad korytem. Obok gar, który przytargał tu z samochodu.

Z godzinę dalej dostaję sms z mnóstwem buziaków, ale umiem odpisać tylko Bonjour. Mare a Mare zbiega na wybrzeże pięknym odsłoniętym zboczem. W Fozzano mijam parę skuloną pod dachem nieczynnego baru, nie wiem czy to ci sami, którzy mignęli mi rano, mówią że czekają na taksówkę, już kończą, wracają do Propriano. Chcę spytać czy nie żal im ostatniego kawałka, szlak biegnie jeszcze kawałek po dzikim, można by iść, ale tak naprawdę nie mam już czasu na rozmowę. Jest popołudnie, pada a zostało mi kilkanaście kilometrów. Za doliną przeciętą asfaltową szosą szlak wznosi się zakolami szutrowej drogi. Chmura osiada, wierzchołki gór giną w gęstej mgle. Jest duszno, parno, gorąco. Patrzę na zegarek, na kilometry do przejścia, na grań i widzę, że się nie wyrobię, nie zdążę na noc do schroniska… czymkolwiek jest. „Refugio Verde”- to wszystko co wyczytałam na mapie. Jak można by coś takiego przegapić! Muszę zdążyć, próbuję przyśpieszyć ale nie daję rady, Może pozbyć się wody… dumam, ale ostatecznie nie odważam się wylać nawet pół litra. Na mapie nie ma źródła czy rzeki. Nie ma nic poza enigmatycznym domkiem. Oj, zaraz jest przecież jeszcze szutrówka… Droga omija trawersem skaliste zbocze. Pewnie jest piękne i dlatego nim biegnie szlak-myślę, ale w miejscu gdzie powinnam odbić w las nie skręcam. Droga jest szybka, jest płaska i choć kilometrów jest tyle samo, nią dojdę szybciej. Zaskakuje mnie zakręt, ślad samochodów wspina się łukiem na stok, a zapamiętałam żeby iść prosto, po poziomicy. Już prawie zmierzcha, więc nawet nie sprawdzam na mapie. Ryzyk fizyk. Schodzę z rozjeżdżonego traktu na ścieżkę co już mocno zarosła. -Tu chociaż będzie gdzie rozbić namiot- myślę i niespodziewanie trafiam na opuszczoną wieś. Domy są już w ruinie, oglądam wszystkie, zerkam na mapę (przecież i tak już nigdzie się dzisiaj nie ruszę) i widzę, że poszłam jak trzeba. Schronisko jest kilkaset metrów dalej. To kolejny opuszczony budynek. Drzwi wypadają razem z futryną, wewnątrz klepisko, sterta chrustu i kilka materaców. W tą wilgotną, duszną pogodę wydaje mi się, że czuję pleśń i bez żalu, bo jednak mam suche miejsce rozbijam namiot pod okapem przy stole.

Rano za chatką znajdę kran. Jednak można było wylać wodę i przyspieszyć…

Do Olmeto jest już bardzo blisko, cały czas w dół. Przychodzę wcześnie, radośnie zamawiam kawę w barze, podłączam ładowarkę, jak zawsze patrzę na jej migające światełko. Idę do sklepu, jest obok, prowadzi go ta sama rodzina co bar. Staruszka, kilku młodych chłopaków, są mili. Kiedy wracam dioda w ładowarce nie świeci. -włożyłaś ją do wody?- pyta uczynny chłopak, a mnie przechodzą ciarki.

Share
Translate »