Sodra Kungsleden cz1

Północną część Sodra Kungsleden przeszłam zimą 2020 roku. Zostało mi 200 km na południu i cieszyłam się, że teraz mam na nie czas. Pierwsza chatka była bardzo blisko. Pamiętam jak ją oglądałam na mapie w maju. Myślałam, że to straszna szkoda, że nie mogę już dalej iść. Na wzgórzach leżały jeszcze resztki śniegu, ale szeroka zalesiona dolina oddzielająca Grovelsjon od Drewfjellet była zielona i już zupełnie wiosenna. Nawet teraz bardzo podmokła. Ścieżka była w zasadzie ciągiem kładek. Prowadziły wzdłuż nich znaki szlaku skuterowego. Nowe plastikowe (nie drewniane) czerwone krzyże pod światło świeciły jak lampki. Chatka leżała nieco z boku i była w zasadzie wiatką z drzwiami. Gruntowa, wysypana szutrem podłoga, wąskie prycze. Nie było drewna, kozę odłączono od komina. Rozwiesiłam mokry namiot w wejściu i zagrzebałam się w puchowym śpiworze.

Nocą spadł śnieg. Przyprószył lekko krzewy i trawy. W tej zimowej scenerii bagna wyglądały bajkowo, jak rysunki. Kiedy wychodziłam nadal lekko mżyło, ale że temperatura rosła śnieg szybko zmienił się w deszcz i zimowe kolory znikły. Na kolejną chatkę trafiłam w porze drugiego śniadania. To było jedno z ciągu starych gospodarstw wyremontowanych i wyposażonych przez rząd Dalarny. Z darmową salą (piknikową) dla każdego i drugą zamkniętą, na wynajem.

Kiedy wychodziłam zaświeciło słońce. Szlak pogrążył się w podmokłych lasach. Jedno z rozlewisk było tak głębokie, że nalało mi się górą do kalosza. Zaraz potem ścieżka wyszła na drogę i przez wiele kilometrów wlokłam się nudnawą szutrówką starając się wypatrzyć coś ciekawego na poboczach. Do chatki dotarłam wczesnym popołudniem i choć do zmroku było jeszcze wiele godzin zostałam. To była prawdziwa chatka, ze stołem i dwoma łóżkami choć według informacyjnej tablicy nie do spania. W jej drugiej (jak sądziłam do wynajęcia) części biesiadowała rodzina z dziećmi. Panowie pokazali mi gdzie jest drewno i narzędzia, więc nacięłam i narąbałam szczapek i tym razem rozpaliłam w piecu. Dobrze było się ogrzać, dosuszyć rzeczy. Choć kolacja była bardzo skromna. Resztki. Moje i znalezione w chatce. Kilka grzybów.

Noc była wietrzna, z lekkim mrozem, poranek mglisty. Żałowałam, że nie ma jak sfotografować mgieł. Snuły się nad jeziorem i nad rzeczką, były piękne, ale nie umiałam ich dobrze ustawić w kadrze. Wracał mój problem z płaskim terenem. Góry są łatwe dla fotografa. Las, bagna, bardzo trudne. Nie znalazłam na nie jeszcze sposobu.

Szlak wlókł się szutrówką, ten fragment zupełnie mi się nie podobał na mapach, w rzeczywistości okazał się piękny i choć brzmi to absurdalnie skomplikowany. Może, bo szłam zbyt szybko. Leśne drogi często się rozgałęziały, szlakowe znaki były bardzo skromne, tym letnim towarzyszyły zimowe (skuterowe szlaki najczęściej wybierały bagna), piesza ścieżka lubiła sobie skręcić w las co kilkukrotnie przegapiłam i wracałam. Były też grząskie leśne polany, długie bagno. Lasy zarastały łany chrobotka, jeziorka odbijały błękit nieba. Podobało mi się tam bardzo. Do szosy dotarłam po południu. Sklepik przy stacji benzynowej był otwarty, pomimo niedzieli. Trochę się bałam co gdyby go zamknęli, ale to przecież była Szwecja nie Norwegia. Od razu poczułam się tam jak w domu. Zaraz przy wejściu stała mikrofalówka z torebkami herbaty i cukrem, w miseczce leżały czekoladki. Głupio było zjeść więcej niż jedną, ale też bardzo trudno się powstrzymać. Sprzedawca zapytany o gniazdko do ładowarki podsunął mi też krzesełko, po czym zaprosił do swojej kanciapki (miał czajnik) i zapewnił, że wkrótce wcisną tam jeszcze kanapę- dla hikerów. W sklepie było ciepło. Rozsiadłam się. Zrobiłam zakupy (mieli wszystkie potrzebne wędrowcom rzeczy, też gaz), ugotowałam sobie zupę w mikrofali i jeszcze pudełko owsianki na drogę. Za oknem padał deszcz i wcale mi się nie chciało wychodzić.

Rozleniwienie nie przeszło mi już do wieczora. Powinnam była gnać, ale nie bardzo było po co. Zrobiło się późno. Do kolejnej chatki za daleko, za 6 km trafiłabym na wiatkę. Grzebiąc w mapie wypatrzyłam jedną bardzo blisko tuż za rzeką. Podejrzliwie zeszłam ze skarpy. Drewniany daszek było porośnięty porostami, tablica ze szlakowymi informacjami też zszarzała. Obeszłam schronik i aż stanęłam. Wiatka była mikroskopijna. Jednoosobowa. Szeroka i długa jak mój namiot. Otwarta na piękną bystrą rzekę. W kącie leżało suche drewno i wystrugane przez kogoś szczapki na rozpałkę. Był też wygodny stolik piknikowy i miejsce na ognisko. W słoneczne popołudnie myśl, że nocą na pewno będzie mróz nie wydawała się niepokojąca. Zostawiłam plecak, pełen świeżo kupionych dobrych rzeczy i wyruszyłam do lasu po chrust. Tuż obok była mała poręba. Naniosłam naręcza gałęzi. Połamałam, porąbałam. Przyjemne biwakowe czynności, na które w długim dystansie nie ma czasu. Ale przeszłam już przecież wszystko co chciałam. To był deser i miałam zamiar się nim delektować.

Ognisko wspaniale nagrzewało wiatkę. Dym na szczęście odlatywał bokiem. Rzeka szumiała, las chrobotał i chrzęścił. Raz drogą za moimi plecami przejechał traktor. Na widok ogniska zwolnił, słyszałam silnik. Zasłaniała go skarpa, a ja nie wyjrzałam, więc zaraz odjechał do wsi.

Idąc spać zgasiłam resztki żaru i rozwiesiłam w wejściu namiot. Zasłaniał w zasadzie cały otwór. Nie zmarzłam.

Poranek był piękny. Mroźny i mglisty. Tym razem byłam przygotowana do zdjęć. Już wieczorem wypatrzyłam najlepsze miejsca. Pozostało mi tylko obejrzeć cały spektakl. Słońce wznosiło się bardzo powoli, jak to na północy. Światło początkowo błękitne różowiało. Słoneczna kula była już tuż pod horyzontem kiedy stało się złociście pomarańczowe. Pierwsze promienie cudownie rozświetliły mgłę. Roziskrzył się szron. To był wspaniały poranek, wspaniałe miejsce i ani przez moment nie żałowałam, że tam zostałam.

Szadź utrzymała się jeszcze z godzinę. Dłużej w cieniu na skraju bagien. Las iskrzył się słonecznymi rozbłyskami. Było pięknie. Jeszcze lepiej kiedy ścieżka wzniosła się powyżej drzew i otworzyły się dalekie widoki. Nocowałam tym razem w prawdziwej chatce. Były tam wygodne łóżka i gaz, drewutnia wypełniona po brzegi i strumyk z czystą wodą.

Przez cały kolejny dzień szłam grzbietem Drewfjellet. Na horyzoncie było już widać Fullufjellet- ostatnią szwedzką górę na południu. Na tym odcinku na szlaku jest mnóstwo chatek. Niektóre miały pozamykane części na wynajem, inne przypominały raczej watki, choć były duże i miały drzwi. Mijałam też prywatne domki. Przed jednym wystawiono parę starych butów, damski i męski. Na większych rzekach były mosty, mokradła poprzecinano kładkami. Przyjemnie się szło. Nad długim wąskim jeziorem minął mnie chłopak idący w drogą stronę. Jedyny wędrowiec jakiego spotkałam.

Na noc zostałam w małej dziennej chatce, bez materacy. Z tarasu przed wejściem był widok na jesienny las, za placami szumiał mi strumyk, było mnóstwo porąbanego drewna. Liczyłam, że może będzie zorza (wspominał o niej chłopak w sklepie), ale nie było. Albo przespałam.

Share

Południowa Norwegia pieszo cz16

Kiedy wychodziłam panowie zalegali jeszcze na pryczy. Ponoć zmęczeni po wyjątkowo ciężkim dniu. Mówili, że przeszli 30 km i miałam nadzieję, że to nie okaże się prawdą, bo moja mapa widziała ich tylko 15. Wiedziałam, że na pewno jest więcej, po gołoborzach i bagnach rzadko kiedy daje się iść ścieżką, po prostej linii, ale że nigdy nie miałam gps-a polegałam tylko na wskazaniach mapy-cz. A ona lubi skracać i wypłaszczać. Poranek był mroźny, na szczytach bielił się świeży śnieg. Ucieszył mnie most, rzeka wezbrała i zupełnie nie miałam ochoty w niej brodzić. Bardzo szybko wyszłam na skalisty płaskowyż. Na wszystkie strony otworzyły się dalekie widoki. Patrzyłam z zachwytem, bo poprzedniego dnia nie zobaczyłam zupełnie nic. Masywne, prastare wygładzone przez wieki pagóry i morze też powygładzanych granitów, poprzecinane plamami jeziorek. W gładkich taflach odbijało się błękitne niebo, mróz chrzęścił. Było pięknie. Z biegiem dnia śniegu na wierzchołkach wcale nie ubyło, więc zamiast wdrapywać się na najwyższy szczyt (jak Norwegowie poprzedniego dnia) i skakać po ośnieżonych skalnych blokach poszłam wokół.

W miejscu gdzie szlak się rozwidlał był mały lasek. Złociły się w nim ostatnie brzózki, czerwieniały krzaki jagód. Patrzyłam pod słońce i nie od razu zauważyłam ruch. Z gąszczu przyglądały mi się renifery. Znikły kiedy nasz wzrok się spotkał, ale aż do Femunden towarzyszyły mi intrygujące chroboty i trzaski. Cieszyłam się, że zobaczę to wielkie jezioro. Zaplanowałam sobie nad nim lunch. Na przystani, nieczynnej już od kilku tygodni stała chatka (zamknięta, na wynajem) i wygodny stolik piknikowy. Wieś na przeciwległym brzegu wydawała się bardzo malutka, na dalekich szczytach na północy lśnił śnieg, na południu gromadziły się pierzaste chmurki. Nie chciało mi się stamtąd odchodzić. Słońce grzało niemalże jak latem, pachniały sosnowe igły, po gałęziach nad moją głową kręciła się ruda wiewiórka. Z zadumy wyrwał mnie głośny tętent i seria plusków. Stado reniferów, które mnie śledziło od południa postanowiło się chyba wykąpać. Wbiegły, napiły się, poparskały. Miałam wrażenie, że któryś tupał ze złością.

Towarzyszyły mi znów na podejściu. Tym razem były zupełnie blisko. Zwierzak który tupał okazał się dużym samcem. najwyraźniej wcale mu się nie podobałam. Trzymał się blisko i parskał podnosząc wysoko ciężki łeb. Młode przyglądały mi się ciekawie i kiedy prowodyr nie patrzył podchodziły na kilkanaście metrów. Odeszły dopiero na płaskowyżu. Być może wolały zostać w lesie.

Schronisko, do którego zmierzałam leżało w płytkiej dolince. Z daleka widziałam tylko jaskrawe kolory drzew. Jarzębiny- niemal czerwone, złote brzozy. Niżej pokazały się stare domy. Doczytałam, że ten wykupiony przez DNT to ponad stuletnie gospodarstwo. Był zamknięty. Nie zostawiono żadnego miejsca do spania, otwarte były tylko toalety. Obszerne, raczej czyste w trudnych warunkach pewnie można by w nich spać, ale było ładnie, więc rozbiłam namiot. Prądu w zewnętrznych gniazdkach nie wyłączono, naładowałam prawie wszystkie baterie zanim temperatura spadła tak, że proces ładowania ustał. Rano tropik obrósł lodem.

Szlak ponownie wspiął się na płaskowyż. Rzadki świetlisty lasek zmienił się w bagna. Tym razem nie podchodziłam na gołoborza, ścieżkę poprowadzono niżej, tuż pod stokiem i pewnie dlatego była taka mokra. Przede mną wznosił się mur ciemnych wzgórz- granica. Jeszcze zanim do niej dotarłam trafiłam na płaty świeżego śniegu i wąski, ale rwący potok . Kidy zdejmowałam kalosze na drugim brzegu minęła mnie para młodych ludzi. Czym bliżej Grovelsjon tym wyraźniejsza była ścieżka, pod koniec była wręcz rozdeptana. Spotykałam kolejne podchodzące grupki. Był piątek, pewnie pędzili do leśnych chatek. Tylu ludzi na raz! Dziwiło mnie, że tu są, i że mijają mnie tak zupełnie bez słowa, w pośpiechu. Tak długo byłam sama, nie przywykłam.

Jezioro Grovelsjon zupełnie nie przypominało widoku, który zapamiętałam z zimy. A byłam tu już dwukrotnie, raz sama, kończąc wędrówkę z Riksgransen w maju 2020 i rok później też na nartach, w lutym, z Edkiem. Schodząc do Szwecji czułam się jakbym wracała do domu. Nie wiem czemu.

Może, bo uwalniałam się do sztywnych reguł DNT? Od płatnych, pozamykanych na kłódki schronisk? Nie wiedziałam. Czułam ciepło na myśl, że połączyłam swoje trzy długodystansowe trasy rysując ciągłą linię przez całe Góry Skandynawskie. Byłam na północy i w Kirkenes i na Nordkapp, i na Nordkinn, nawet na Varangerze. Przeszłam jesienią przez całą Laponię w poprzek, i zimą przez prawie całe góry Szwecji. „Prawie…” pomyślałam. Złapałam sieć i sprawdziłam prognozę pogody. 10 słonecznych dni! Coś takiego dotąd mi się nie trafiło. Przysiadłam, mijałam akurat stolik piknikowy. Jezioro lśniło, błękit tafli otoczony jaskrawym jesiennym lasem wyglądał jak pocztówka, wiatka, gdzie kiedyś umówiłam się z Danielem (odwiózł mnie wtedy do Sztokholmu) stała w wodzie. Popatrzyłam na mapy. Gdybym zamiast wracać do domu poszła dalej dotrę do Salen zanim nadejdą jesienne deszcze. 200 km pięknego szlaku, mnóstwo chatek… No i zobaczyłabym ostatni nieznany mi fragment szwedzkich gór.

Nie musiałam długo się zastanawiać. Zadzwoniłam do męża, że nie wracam i poszłam na południe.

Share
Translate »