Gruzja, Vardzia

Rano trochę się wystraszyliśmy. Hotel był otwarty, ale w recepcji nikogo. Zapomnieliśmy zapłacić wieczorem i niechcący obudziliśmy właściciela. Był bardzo miły, zaprosił nas na herbatę (z ciastkami i czekoladą) i opowiedział historię miasta. Położone tuż przy tureckiej granicy przez wieki przechodziło z rak do rąk. Rosyjską bazę (największą i najlepiej wyposażoną na Zakaukaziu) zlikwidowano dopiero w 2007 roku. Zostały po niej ponure bloki, niektóre puste, inne zasiedlone, wszystkie wyglądające prowizorycznie i biednie. Sporo ludzi straciło pracę.  90% mieszkańców miasta to Ormianie.  Rodzina właściciela hotelu przyszła tu już na 200 lat przed pogromem. Na pamiątkę tamtego marszu powstał kościół i pomnik przywódcy- ormiańskiego księdza, który bojąc się Turków wyprowadził ludzi w bezpieczne miejsce.

Pan z hotelu powiedział nam też jak pójść pieszo do Vardzi. Pierwsze 10 km to droga, na naszej mapce jeszcze gruntowa, w rzeczywistości świeżo wyasfaltowana. Nie lubię szos, ale ta biegnie przez piękny krajobraz- otwartą, otoczoną dalekimi górami równinę, czystą zieleń. Na tureckiej granicy gromadziły się burzowe chmury, ale było słonecznie. Bardzo ciepło.

Szosa kończy się w Kumurdo, dużej ormiańskiej wsi, bogatszej niż te, które widywaliśmy w górach. Wśród stogów siana i stert suszącego się na opał nawozu wznosi się tam katedra z 10-tego wieku, od kilku lat w kapitalnym remoncie. Brakuje dachu, w zasadzie zachowały się tylko kamienne ściany, pokryte inskrypcjami i rzeźbami, resztki murali.

Budowlę można zwiedzać, więc obejrzeliśmy co się udało. Jeden z robotników pokazał nam szlak, o którym wspomniał właściciel hotelu. Zaraz go znów zgubiliśmy. Rozterki rozwiała zaganiająca oporne krowy pani, potem chłopak zajęty czymś przy śluzie na wodnych kanałach. Szliśmy zwierzęcymi ścieżkami, przez opuszczoną wieś ukrytą we wnętrzu kanionu, wysoko w zakamarkach urwiska, na czymś w rodzaju galerii- balkonu. Kanały sprowadzały tam wodę, było nawet spore jeziorko, ale domy były już w rozsypce, tarasowe pólka poobsuwały się. Skruszyły. Tylko  drzewa kwitły jakby zatrzymał się czas. Pigwy, orzechy, śliwy, jabłonie. Na płaskowyżu niemal ich nie widywaliśmy, tu o 300-400 metrów niżej musiało być dużo zaciszniej i cieplej. Teren nie był całkiem opuszczony. Pasły się tu zwierzęta, naturze wydarto kilka zagonów- zaoranych i chyba przeznaczonych pod ziemniaki. Kanałami nadal płynęła woda. To piękne miejsca, błąkając się po nich znienacka znaleźliśmy znakowany szlak. Nie mieliśmy pojęcia skąd przyszedł, nie było ścieżki, znaki znikły może z kilometr dalej, a dróżka na której nas zostawiły doprowadziła nas do Vanis Kvabebi- kompleksu jaskiń z 6-tego wieku. Można je zwiedzać, obudowana barierkami trasa doprowadza do wysoko położonego kościółka z 15-to wiecznymi inskrypcjami. W części jaskiń nadal działa monastyr i podobno mieszka tam jeden mnich. Podobało nam się tam bardzo zwłaszcza, że byliśmy sami. Dalej nie trafiliśmy już na szlak. Zeszliśmy szosą i utknęliśmy w nowoczesnym hotelu- Vardzia Resort. Początkowo chcieliśmy tylko coś zjeść, w okolicy było pod dostatkiem miejsca pod namiot. Miejsce zaproponował nam też i hotel- za 20 lari w ogrodzie. Po chwili okazało się że za 100 możemy przespać się w bungalowie. Łazienka i miękkie łóżka skusiły męża. Podobno dopiero tam się wyspał. Pokoje są tam bardzo drogie- ponad 200 lari. To bardzo przyjemne miejsce, zaciszny ogród wspinający się piętrami w wąwozie, przecięty potokiem, kwitnący. W nim basen, altanki i dobra restauracja. Rano zostawiliśmy w recepcji plecaki i poszliśmy zobaczyć Vardzię.

Początkowo kupiliśmy tylko bilety, wyżej (kompleks leży 120 metrów ponad dnem doliny) okazało się, że na miejscu nie ma żadnej informacji. Wróciłam pożyczyć audioprzewodnik, ale wróciłam z anglojęzycznym przewodnikiem -miłą dziewczyna, na koniec odwołaną przez najazd anglojęzycznej prasy. W Vardzi od samego rana był tłok. Głównie rosyjskojęzyczny, ale byli i Holendrzy i Niemcy. To bardzo ciekawe miejsce. Jaskinie zostały częściowo zburzone przez trzęsienie ziemi, od 12-tego wieku, kiedy zbudowano twierdzę jej sytuacja zmieniała się diametralnie, były okresy zapomnienia, byli tureccy nomadzi spędzający tu zimy wraz ze zwierzętami (co najprawdopodobniej ocaliło freski- przetrwały ukryte pod warstwą sadzy, z ognisk w których przepadły wszystkie drewniane elementy architektury, okna drzwi, stropy…). Była perska armia, grabieże, morderstwa. W okresie okupacji rosyjskiej  zamknięto monastyr, ale kompleks działał jako muzeum. Teraz ponownie mieszkają w nim mnisi.

W założeniu Vardzia miała być nowoczesnym miastem. Zdolnym pomieścić 50000 ludzi, wyposażonym w wodę do picia i kanalizę- gliniane rury przetrwały do dziś. W ceramicznych kadziach przechowywano hektolitry wina. Były też magazyny jedzenia, wielka biblioteka (zniszczona w perskim najeździe, jedyna zachowana książka jest w muzeum w Tbilisi), apteka i komnaty królewskie, prawdopodobnie zbudowane dla królowej Tamary.

Nadal czuć tam ducha historii, a zakamarków jest tak dużo, że pomimo tłoku można posiedzieć w skupieniu. Zwiedzanie zajęło nam ponad pół dnia. Wypłoszyła nas burza, z prawdziwą letnią ulewą. Dobiegliśmy tylko do restauracji, małej, skromnej, za rzeką. Dużo tam zjedliśmy. Gruzińskie jedzenie jest niebezpiecznie smaczne.

Przy kasie biletowej w Vardzi jest jarmark. Pamiątki, jedzenie, ikony. Jest też sklepik gdzie zakonnice sprzedają swoje ręcznie robione prace, krzyżyki, hafty. Przy restauracji podobno można rozbić namiot.

Share

Gruzja, Achalkalaki

Dalej szliśmy troszkę bliżej ludzi- przede wszystkim ze względu na wodę. Mapka z informacji turystycznej pokazywała kościółki, ciekawsze wsie, ale wszystkie zaznaczone tam rzeki wyglądały na okresowe. Woda do zabudowań płynęła z wysokich gór rurociągami, które co jakiś czas miały ujścia lub krany i można było z nich skorzystać. Przecinaliśmy je kilkukrotnie. Te ujęcia pokazywała też aplikacja maps me na smartfonie mojego męża- były zaznaczone jako pitna woda.  To był spokojny dzień.  Szliśmy polnymi drogami kierując się w miarę możliwości na południe, ładnym górzystym terenem, łąkami, fragmentami lasków, dość wysoko. Minęliśmy Leknari (na górce stoi kapliczka), Didi Samsari (w kanionie są zamieszkałe kiedyś groty), Jezioro Karanghele. Ugotowaliśmy tam jedzenie korzystając z dostępu do wody. Nie była czysta, ale do mycia garnków lepsza niż nic. Spotkany chwilkę potem pasterz powiedział, że w stawie żyją wielkie ryby. Miło się z nim rozmawiało. Wspominał Francuzów, którzy u niego kiedyś bawili i tej jesieni znaleźli mu pracę we Francji. Nas też zaprosił, ale nie chcieliśmy. Biwakowaliśmy nad jeziorem nie zaznaczonym na turystycznej mapce, ale widocznym na moich wydrukach z netu (openstreet map). Było zaporowe (a przynajmniej lekko spiętrzone), woda mętna, pachniała mułem, ale jak nam się wydaje nie mogła być niczym zanieczyszczona. To około 2000 metrów, mocno wiało i pewnie wichura podniosła muł z dna. Wieczorem był stamtąd fantastyczny widok na burzę obijającą się po dolinach. Nie dotknęła nas, pogrzmiała i zawróciła do cywilizacji.

Zeszliśmy stamtąd trawersem do Olaverdi. Już bez dróg. Sklep był zamknięty (bo wszyscy sadzili ziemniaki), ale wokół nas jak zwykle zgromadzili się ludzie i w końcu daliśmy się zaprosić na kawę. Przede wszystkim uderzył kontrast pomiędzy chaotyczna zabudową wsi, błotnistą drogą i wnętrzem wielkim i tak czystym, że można by jeść wprost z podłogi.

Pierwszy raz byliśmy w gruzińskim domu (w zasadzie ten był ormiański) i ta wielka przestrzeń, piękne grube podłogowe deski (w miejscu gdzie nie rośnie las), jak u nas na wsi pomalowane olejną farbą na brązowo, ten połysk zupełnie nam zamieszały w głowach. Kawa w złoconych filiżankach była pyszna, ale kuchnia gdzie ją przygotowywano malutka, ukryta z boku.  Nasi gospodarze, podobnie jak większość mieszkańców płaskowyżu byli Ormianami, których przodkowie przyszli tu podczas Rzezi Ormian w 1915 roku. Gruzja, wtedy pod władzą Carskiej Rosji przyjęła ich.

W wysprzątanym domu mieszkali dziadkowie z synową. Ich wnuczka wyjechała na studia do Erewania i mieliśmy wrażenie, że nie było to po myśli dziadków. Tbiliski jest znacznie ładniejsze podkreślali. Armenia biedniejsza niż Gruzja. Wnuk, który nie chciał się uczyć pracował w Moskwie. Już wcześniej wyjechał tam jego ojciec. Matka mieszkała z teściami, sadziła ziemniaki. Opowiedzieliśmy o Polsce, o naszych dzieciach. O cenach, jedzeniu, o tym jak żyjemy. Panie nie usiadły z nami przy stole, nie piły kawy, ale uczestniczyły w rozmowie. Na odchodnym Babcia pozwoliła mi się sfotografować i wcisnęła nam do kieszeni po garści cukierków. Było nam głupio, na szczęście mieliśmy polski serek- małe opakowanie rolady ustrzyckiej, panie nie chciały, ale zaciekawione, że to z Polski wzięły.  Było nam miło, że zdecydowaliśmy się wejść. Nasze wcześniejsze skrępowanie mogło być tu opacznie odbierane jako niechęć. Było nam głupio, że wcześniej odmówiliśmy kilku osobom.

Kiedy wyszliśmy przez wieś przejechał sklep i kupiliśmy kilka pomarańczy, o wiele droższych niż w Polsce.  Dalej schodziliśmy drogą. Poniżej wsi pojawiła się rzeka  (w formie wielkiego źródła). Zbudowano na niej ciąg rybnych stawów pilnowanych przez psy. Dopiero kilka kilometrów niżej udało nam się dojść do wody. Rzeka w międzyczasie wsiąkła i tam znów pojawiło się źródło. Woda lodowata, ale wykapaliśmy się. Pasażerowie jakiegoś przejeżdżającego samochodu bili nam brawo. To było piękne miejsce, kwiecista łąka. Był parking gdzie pewnie stawali goście z miasta. Do Alkalkalaki nie było stamtąd daleko. Zbiegliśmy uciekając przed burzą. Zmokliśmy trochę, ale tak jak poprzedniego dnia ulewa była gdzie indziej.

Miasto leży w widłach rzek, za wiszącym mostem. Wygląda szaro, domy są z lokalnych skał, ale jest tam i dworzec autobusowy i targ. Była też restauracja, w nowoczesnym budynku tuż przy ratuszu. Wchodząc baliśmy się, że nas zabije cena, ale jedzenie jest tam tanie i dobre. Po południu byliśmy jedynymi gośćmi. Z telewizora leciała polska muzyka. Kelnerka, jak się okazało z zawodu nauczycielka  opowiedziała nam o rejonie i o Ormianach. Przyjechała tu do pracy z Tbilisi. Miała synka, uważała, że małe miasto będzie dla niego lepsze niż stolica. Podobno były tu dobre szkoły (trzy ormiańskie, jedna gruzińska i jedna ruska). Poziom wcale nie gorszy, klasy mniejsze. Do tego spokój i uprzejmi ludzie. Ormianie, ale to nikomu nie szkodzi.  Mieszkała w Achalkalaki już od września. Namówiła nas żebyśmy zostali na noc. Pokoje były na piętrze, wszystko nowe, puste i bardzo duże. Zapłaciliśmy  60 Lari za noc.

Wieczorem wyszliśmy na miasto, pozwiedzać. Na jednej z ulic zagadnęłam uśmiechniętą babcię, ale jakoś nam się było trudno dogadać. -To Babcia Nina-pomógł nam jakiś przechodzień. Nasz skarb.  Tylko ona nam tu taka została. Mówi z czterech językach, mieszka sama.  Babcia wykorzystała tłumacza. Miała udar i jakoś jej zanikł rosyjski. Poza tym wszystko dobrze- oczy nie te, ale życie piękne. -Trzeba się cieszyć każdym dniem- tłumaczyła. Cieszyć się teraz kiedy jeszcze żyjemy. Odchodząc dostaliśmy  błogosławieństwo, dla wszystkich pokoleń, naszych dzieci i wnuków.

 

Share
Translate »