Korsyka23 cz3 Strada Antica-Mare a Mare Sud

Za wsią próbuję jeszcze raz odbić w góry, ale ścieżka z początku obiecująca zanika. Wracam, znajduję Strada Antica i czuję się rozczarowana, bo żółte znaki prowadzą asfaltem. Kropi, ale nie spada zapowiadany w prognozie deszcz. Szlak na szczęście skręca w las. Początkowo myślę żeby iść na wschód aż do Porto Vecchio. Są tam duże sklepy, na mapie widzę kemping, ale ostatecznie uznaję że nie warto. Musiałabym wędrować asfaltem, przez płaski często zabudowany teren. Słońce zachodzi za las, narasta chłód, przez chwilę kręcę się po Muretello (tam doszłam z końca Strada Antica), nie znajduję ani sklepu ani baru. Macham, przecież można podjechać na kemping i wrócić, ale nikt nawet nie zwalnia. Kobieta na balkonie zapytana gdzie można zabiwakować wskazuje las. I rzeczywiście ponad wsią jest rozjeżdżona terenowymi motocyklami polana. Niezła, nocą przeszkadza mi tylko zapach świń, widać przeoczyłam jakąś świeżą kupę. Było już ciemno, kiedy stawiałam namiot.

Ranek cichutki, roślinność pokryta mgiełką rosy. Mare a Mare Sud zaczyna się w Porto Vecchio, ale jego początek biegnie asfaltem więc celuję w punkt gdzie schodzi na ścieżkę. Podchodzi cienistym lasem. W L’Ospedale na mapie zaznaczono sklep, dobiegam tuż przez deszczem, znajduję malutką piekarnią, czynną wyłącznie rano. Nici z zakupów, a mam za mało jedzenia. Z braku wyboru zamawiam kurczaka w restauracji ze wspaniałym widokowym tarasem. Część zjadam, większość pakuję w plastikowe pudełko (moją podróżną miseczkę). Nie jest źle.

Daleko nad morzem drą się kłęby szarych chmur, znów zapowiedziano deszcz, ale na razie tylko się bardzo ochładza, zrywa się wiatr i choć ze szlaku można odbić na pierwszy wyraźny skalisty szczyt (Punta di a Vaca Morta), nie skręcam bo jest mi zbyt zimno i nie mam już nic więcej, ubrałam się we wszystko co wzięłam . Z przełęczy oglądam się ostatni raz na morze pod wałem ołowianych chmur, w lesie znów robi się ciepło. Ścieżka opada gąszczem. Ogromne buki, podszyt z arbutus unedo (drzewka truskawkowego) jest gęsty jak tkanina, poobrastany mchem, splątany w kłęby. Fascynuje mnie, więc odbijam w pętelkę lokalnych szlaków. Żółte znaki snują się po lesie od jednego starego młyna do kolejnego. Wszystkie są już w ruinie, ale strumienie nadal są bystre, bulgocą rozlewają się w czyste jeziorka, opadają kaskadami małych wodospadów. Teren jest bardzo górzysty i z trudem znajduję skrawek płaskiego. Tuż obok stoi niski szałas, jak dach postawiony bezpośrednio na ziemi. Nie wiem czemu służy, lub służył. Zasypiam zmęczona jeszcze przed zmierzchem i budzi mnie chrumkanie świń. Łażą, nie reagują na okrzyki. Płoszy je dopiero czerwona latarka.

W Carbini wracam na Mare a Mare. Wieś jest jeszcze uśpiona kiedy przechodzę. Ścieżka śliczna, pachnie rozgrzana słońcem lawenda, w lesie rosną wspaniałe paprocie, tuż przed Levie szlak wbija się w potworny gąszcz, zielsko ponad głowę. W tej wsi jest sklep, jest bar i cukiernia- piekarnia. Korzystam, ciastka bez odrobiny mąki są wilgotne, ciężkie, sycące. Nie rozumiem z czego je zrobiono i już nigdy potem nie udaje mi się takich znaleźć.

Za wsią znów zbaczam ze szlaku żeby zwiedzić neolityczne budowle. Wraz z biletem dostaję małą broszurkę i w prezencie od pilnujących wejścia pań- butelkę wody. Liczyłam na kran, ale niestety nic tu nie ma. Broszurka opowiada o procesie cywilizowania się Korsyki, o plemionach, które przypływały z Sardynii, o ich zwyczajach, nasionach które z sobą przywieźli. Castellu di Cucuruzzu nie robi na mnie wielkiego wrażenia, spodziewałam się chyba czegoś większego, ale mam opis, więc siadam i próbuję wysilić wyobraźnię. Nad daleką sylwetką Monte Includine narasta kołderka z chmur. Niebo ciemnieje, chowam się w neolitycznej spiżarce myśląc że lunie, ale spada tylko kilka kropel. W międzyczasie pojawiają się inni turyści i ich obecność błyskawicznie sprowadza mnie do współczesności. Już nie umiem sobie wyobrazić neolitu. Odchodzę i podziwiam stare drogi, układane z ogromnych kamieni latami, przez całe społeczności. Ich wiek można poznać po rozmiarze skał, nowsze zwykle są „jednoosobowe” wzniesione z głazów które mógł unieść pojedynczy człowiek. Wszystkie jednakowo obrosły mchem i przez to sprawiają wrażenie, jakby nikt ich nie ruszał od wieków, ale musiały być naprawiane, bo czasem trafiam na zapomniane fragmenty, są całe w gruzach.

Castellu di Capula jest wysoką skałą, budowlą z ogromnych głazów i obrastających je kolib. Powstał w neolicie, przez stulecia zamieszkiwała go jedna rodzina. Niedaleko stoi średniowieczny kościół, za nim znajduję mój szlak i wybieram wariant prowadzący do Quenza. Pod koniec biegnie polną drogą, Kobieta prowadzi stado brązowych kóz. Ich gładka sierść błyszczy w słońcu, one wloką się dźwigając wymiona tak pełne, że niektórym plączą się nogi. Wieś jest cichutka, sklepik czynny jeszcze tylko 5 minut, w barze gdzie ładuję baterie jest pusto, na piaszczystym placu pod kościołem panowie grają w bule. Za nimi złoci się i pomarańczowieje wał chmur zawieszony na grzbiecie gdzie byłam wczoraj. Muszę już iść, muszę schować się w jakimś zakamarku, przechytrzyć zakaz biwakowania. Zniknąć na noc lub zapewnić sobie z wyprzedzeniem wszystkie rezerwacje. Bo tak zaprojektowano ten szlak. Nie można go przejść spontanicznie, bez planu. Nieoznakowane, niewidoczne ze szlaku gite mają cyfrowe zamki, kody, które dostaje się po zapłaceniu. Nie umiem nawet ich znaleźć w internecie. Choć wcale nie miałam zamiaru spać w pensjonatach czuję się wyrzutkiem systemu. Jakby Natura nie należała już do wszystkich, jakby stała się produktem na sprzedaż, a ofertę przygotowano dla kogoś innego niż ja. „Czy to nie dyskryminacja?” Zastanawiam się wciskając do plecaka sardynkę w puszcze i paczkę fig. Sklepiki mają ograniczoną ofertę i choć wisi na nich ten sam szyld (zwykle to Proxi) w każdym jest coś innego.

Share

Korsyka 23 cz2 Capo Pertusato-Strada Antica

Pada deszczyk, powietrze jest nieruchome i ciężkie, nasycone zapachem czystków. Pogniecione płatki białe lub fioletowe otulają kropelki rosy. Pamiętam jak pchałam rower piaszczystą ścieżką w makii, w kwietniu kiedy otwierały się pierwsze czystkowe pąki i myślałam, że trzeba przyjechać później, już jak rozkwitną wszystkie. Kiedy to było, zastanawiam się teraz? Jak długo na tę chwilę czekałam? Wychodzi mi, że 25 lat! To był Desert Agriates, północ Korsyki, przez upał, pomyłkę w nawigacji i brak wody nie dojechałam wtedy na Cap Corse. Teraz mam przed sobą miesiąc i nic nie stoi na przeszkodzie żeby to zrobić. Byle bez szos, decyduję, co najwyżej krótki kawałek (podpowiada rozsądek, wiadomo, nie ma już świata bez asfaltu), 5 kilometrów- decyduję i to jest mój cały plan. Z południowego na północny kraniec wyspy. Bez przerw i bez wędrowania bitą drogą.

Wzdłuż klifu prowadzi kamienna ścieżka, przecina szosę, mija kilka samotnych domów i ogrodzoną wysokim płotem latarnię morską z napisem „teren wojskowy”. Dalej jest jeszcze jedna, nieczynna, kopuła stoi na podjeździe świeżo pomalowana na czarno. Za budynkiem ścieżka tu już wąziutka i pozarastana opada bardzo stromo na wybrzeże. Z góry widzę pieczarę i skuloną w niej parę. Zanim zejdę odchodzą, zostaję sama. Cypel jest skalisty i pusty, miejsce oznaczone na mapie jako plaża to grota otwarta z góry, dostępna chyba tylko z morza. Skały są wypolerowane przez wiatr i gołe, na tle turkusowej wody niemal białe. Jest pięknie, cicho, marzę żeby gdzieś rozbić namiot, choć jest wcześnie, ale nie znajduję odpowiedniego miejsca. Inną ścieżką zawracam w stronę Bonifacio. Teraz jestem bliżej morza, za bunkrami, które zostały z wojny skręcam w zarośnięty żleb. W zatoczce tuż nad brzegiem też stoi bunkier. Oglądam go podejrzliwie, wewnątrz bieleją jakieś śmieci- z bliska okazują się butelkami z wodą. Muszą tu leżeć już kilka lat, obrosły pyłem, niektóre pękły. Na podłodze kłębi się równie pozarastana płachta. Prze okienko widzę drabinkę- zejście do wody. Ktoś może przypływał tu na ryby, może pomieszkiwał. Tak blisko miasta, tak blisko wojskowej latarni, w sumie tuż pod nią. „Najciemniej pod latarnią” – tłucze mi się po głowie, więc ignoruję delikatny zapach pleśni, wygładzam fałdy plastiku, odsuwam strzępy butelek i uznaję, że jakoś się zmieszczę.

Słońce zachodzi jaskrawo, Noc jest spokojna i chłodna. Świt błękitny. Prognoza pogody zła, pomimo tego kiedy znów mijam miasto, teraz wypełnione tłumem turystów niebo jest bezchmurne. Znikam w tunelach nadbrzeżnych ścieżek. Prowadzą na cichutkie plaże. Kąpię się kolejno na każdej, choć woda zimna, a brzeg odcięty barykadą z liści, które w słońcu zaczynają fermentować i pachnieć. Woda przezroczysta, pełna rybek i różowych meduz. Ścieżka skalista z widokami na daleki mur gór i wspaniale turkusowe morze. Teraz przed sezonem jest tu pusto, ale porozstawiane na rozstajach zakazy nie zostawiają złudzeń, latem może być tłok. Po południu przecinam drogowy most, dwie restauracje, parking. Tu już są ludzie, próbuję odbić trochę w stronę gór, ale droga, która wybrałam pozarastała i znów ląduję blisko wybrzeża, widzę szosę, widzę pastwisko, nie doceniam solidności płotu. Mur pozarastany jeżynami, przechodzę po gałęziach drzewa. Podrapana, spocona i obklejona patykami, liśćmi, kłębami pajęczyn gnam- byle do wody. Ale już wieczór, w cieniu robi się chłodno, a wszędzie pełno zakazów. Namiotu, nawet biwakowania pod chmurką. Bezmyślnie, intuicyjnie skręcam w górę i trafiam na opuszczoną wieś. Testa. Jeden z budynków jest otwarty, prawdopodobnie użytkowany jako schron, choć dach się sypie, pomieszczenie, które musiało być kiedyś łazienką pozarastały paprocie, wanna jest pełna zielonej od glonów zupy.

Rano znajduję jeszcze kilka domów, pierwsze piętra zamurowano, nie ma dostępu. Na półwyspie jest tylko jedno źródełko, może to powód? Plaża graniczy ze słonym jeziorem. Zdążę się wykąpać zanim pojawi się pierwszy spacerowicz, kobieta krzyczy na mnie i wymachuje rękami, wygraża, kiedy podejdę bliżej zrozumiem, że chodzi o psa. – Nie jest mój- tłumaczę- lata sobie po plaży, nie jest groźny mnie tylko przyjaźnie obwąchał- kobieta milknie, ale nie jest przekonana.

Nad rzeczką jest bar i kemping. Pomimo tego nie udaje mi się zdobyć wody. kemping ogrodzony, obstawiony zakazami wstępu, do baru dopiero wiozą stoliki. Mężczyzna, który z nimi przyjechał patrzy podejrzliwie jak skradam się przez gęste chaszcze żeby zaczerpnąć ze strumienia. Mam filtr.

Wędruję wzdłuż morza aż drogę przetną mi mokradła, których nie da się obejść inaczej niż szosą. Mapa.cz pokazuje wprawdzie ścieżki, ale żadna nie jest przechodnia, pozarastały. Myślę że trudno pójdę do Pianotolli (to najwyżej 2 km asfaltu), ale trafiam na roboty drogowe. Światła, korek, spaliny ktoś reguluje ruch, w asfaltowym kanionie nie zostało ani odrobiny miejsca do przejścia. Zbaczam ostatni raz i wracam. Chciałam dojść do Strada Antica, bez szlaku najwyraźniej nie da się przejść. Ślęczę nad mapą i nie wymyślam nic innego niż droga. Wzdłuż lotniska prawie 7 kilometrów. Od razu na początku padła moja jedyna zasada, bez szos. Jestem tym zdegustowana. Narasta upał, co i rusz mijają mnie samochody (pewnie też omijają korek), ktoś staje i proponuje podwózkę, dziękuję, przyśpieszam, niech chociaż to paskudztwo szybko się skończy.

Według googla w Poggiale jest restauracja. Dziwne, bo to malutka uśpiona wieś szukam jednak, bo nie mam już wody. Okazuje się, że to cukiernia. Nie taka gdzie można coś zjeść, ale malutka wytwórnia pianek i lodów. Pomimo tego dostaję plastikowe krzesełko pod okapem, lody o smaku korsykańskich mandarynek są pyszne, żałuję że nie kupiłam całego litra. Drzwi są otwarte na oścież. Wewnątrz starszy pan uczy dziewczynę zdobienia tortów. Siedzę długo, bo muszę przeczekać burzę i bo to niezłe przedstawienie. Maestro z dumą wygłaskuje kremy szpatułką, bije po łapach za położenie nie tak ozdoby. Nad drogą, piaszczystą i pełną dziur lata orzeł. W górach leje.

Share
Translate »