Laponia 22 cz 16 Kevon

Na parkingu stało 11 samochodów, pomimo tego, że już dawno minęła ruska. Na ścieżce też przewijali się ludzie, pierwsza chatka była pusta, ale nagrzana. Wokół namioty, ktoś siedział w wiatce. Nawet czuliśmy się tym trochę przytłoczeni, po tylu dniach w samotności, bez ścieżek nagle taki wyraźny i oznakowany trakt i może nie tłok, ale dużo ludzi. Zanim zjedliśmy pod oknem usiadł długowłosy mężczyzna z brzuszkiem. Fińskie reguły użytkowania schronów pozwalają na zwierzęta tylko jeśli wszyscy wewnątrz się zgodzą. Pewnie myślał, że zaprotestujemy, ale Jose wyjrzał i go zaprosił. Pies również był z brzuszkiem, wydawał się strasznie zmęczony, i zaraz padł. Oboje i zwierzak, i pan dźwigali wielkie bagaże, pies niósł dwie sakwy swojego żarcia, kilka misek i chyba coś jeszcze. Jose był tym zniesmaczony, bo była to stara suka w słabej formie i o ile właściciel sam decydował co pakuje, to jej prawdopodobnie nie spytał, a może wolałaby być ultralight? Kiedy się pakowali wlazła pod pryczę i odmówiła wyjścia. Nie wiem jak to się skończyło, nie czekaliśmy.

W tym miejscu szlak się rozdzielał. Okazało się, że ten, którym poszliśmy (wzdłuż kanionu) jest mniej wydeptany i mniej popularny. Wyżej zaczęło nam się bardziej podobać. Pomimo mżawki pojawiły się jesienne kolory. Rude jagody, złote trawy na bagnach i czasem jakaś samotna wierzba jeszcze nadal jadowicie żółta. Wiało i było zimno, ale kiedy doszliśmy do sławnego urwiska pogoda się nagle zmieniła. Błysnął błękit, strumienie światła wpadły w czeluść kanionu, rozjarzyły się nadal pomarańczowe brzózki. To było wspaniałe miejsce i szczęśliwie byliśmy tam sami. Pusto było również w obozowisku, które minęliśmy tuż przed punktem widokowym. Zajrzeliśmy z ciekawości do chatki (to było lavu), do nowiutkiej drewnianej toalety i do drewutni- była pełna. Wydawało nam się, że jeszcze za wcześnie na noc, potem troszkę żałowaliśmy. W Kevonie nie wolno biwakować poza wyznaczonymi miejscami, a kolejne było jednak dalej niż sądziliśmy.

Szlak biegł pięknie wzdłuż skraju kanionu. Chatka stała w dolinie za rzeką. Schodziliśmy z płaskowyżu już po zmroku. W błękitnym świetle drzewka wyglądały jak teatralne dekoracje. Pojedyncze pokrzywione brzozy jeszcze złote, zarośla osik- jaskrawo żółtych jakby je ktoś wyciął z kolorowego papieru. W kanionie szumiał wysoki wodospad. Bród był ubezpieczony liną. Kiedy się szykowaliśmy (trzeba było włożyć kalosze) minęła nas dziewczyna. Pogadaliśmy chwilę, pomimo tego, że było już prawie ciemno. Nie spieszyła się. Szła do kolejnej chatki, tej co ją minęliśmy pustą. Pracowała dla parku narodowego i co 2 tygodnie przechodziła w tę i z powrotem przez cały szlak. Noc nie wydawała jej się żadnym problemem. Miała latarkę.

Bród był bystry i płytki, nie nalało nam się tam do kaloszy. Już z rzeki widzieliśmy, że torfowa ziemianka jest zajęta. Z komina unosił się dym, po skałach słała się struga czerwonego światła- żar z paleniska. Jednak zajrzeliśmy. Wnętrze było wprawdzie pozastawiane rzeczami, ale bez ludzi. Przez moment rozważaliśmy czy by nie zostać. Kusiły nas stoły, ciepło. Jednak wyszliśmy. Wyglądało na to, że w gommie jest kuchnia, a sypia się na boku w namiotach. Prostokąty poskładane z dziwnych drewnianych płotów, które widzieliśmy wcześniej okazały się platformami pod podłogi. Nie zauważyłabym ich, ale Jose na szczęście zauważył. W tym kamienistym miejscu trudno było o cokolwiek płaskiego, a tak każdy sobie to płaskie robił sam, tam gdzie zechciał. Uznaliśmy to za bardzo pomysłowe, wygodne, a i teren się przez to mniej niszczył.

Noc była upiornie wietrzna, wstaliśmy pierwsi i zdążyliśmy zjeść zanim pobudzili się mieszkańcy innych namiotów. Zapowiadał się bezchmurny, słoneczny dzień. Drzewa wyglądały wspaniale. Tu na dnie trwała jeszcze kolorowa jesień i uznaliśmy, że to najpiękniejsze miejsce. Najlepszy odcinek tej trasy. W południe zatrzymaliśmy się w obozowisku nad rzeką. Nie było chatki czy wiatki, wiec zagotowaliśmy wrzątek w śmietniku. Zawsze to oszczędniej i szybciej niż na wietrze. Na jednym z pojemników do recyclingu leżało spore starannie utrzymane gniazdo. Miałam nadzieję, że ptak zdążył z wychowaniem dzieci zanim zaczął się tu letni tłok.

Szlak biegł na długim odcinku nisko, wzdłuż Kevojoki. Często lasem, czasem po skałach. Wiatr ucichł, słońce grzało prawie jak latem i cztery brody, co to sięgają do uda nie były wcale tak straszne jak wyglądały. Wszystkie były ubezpieczone liną. Woda oczywiście lodowata. -Dobrze czasem umyć nogi -żartowaliśmy.

Wejścia na płaskowyż były tu zbudowane z ciągów drewnianych schodów. Wyglądało to troszkę jak zadbany park, ale chroniło urwiska przed rozdeptaniem i przed erozją. Na płaskowyżu znów wiało wiało, więc kiedy trafiła się pusta chatka, nie wybrzydzaliśmy już, zostaliśmy na noc, choć było wcześnie. Pomyśleliśmy, że to nadrobimy, albo nie nadrobimy i też sobie jakoś damy radę.

Wieczór przyszedł spokojny, noc mroźna, wietrzna, bez zorzy. Poranek mglisty, ale to się zaraz rozwiało i znów widzieliśmy wspaniałe słońce. Taka niesamowita odmiana po poprzednim mokrym tygodniu, kto by pomyślał!

Share

Laponia 22 cz15 Valjohka-Karasjok-Kevon

W Valjohka znaczyła się szlak rowerowy prowadzący do Karasjok, tyle mapa, spodziewałam się, że będzie oznakowany, że na początku będzie jakaś informacyjna tablica, nie było nic. I oczywiście poszliśmy za daleko. Nie na tyle żeby zejść do wsi, widzieliśmy ją tylko z góry, z lasku gdzie zboczyliśmy żeby rzucić okiem na Tanę. Idąc marzyłam, że spotkamy kogoś kto ma łódź i przewiezie nas uprzejmie do Finlandii. Nic takiego się oczywiście nie wydarzyło, wieś była daleko, nisko, z góry wydawało się, że nikogo tam nie ma. Wróciliśmy na szosę i znaleźliśmy błotnistą dróżkę w las. Wznosiła się do wieży z anteną (była tam sieć), za nami pojawiły się dalekie widoki, Tana cała w złocie, fińskie wzgórza, w błocie świeżutki ślad rosomaka.

Wyżej kolory zbladły. Brzózki w większości były już bezlistne (przecież wiało bez litości przez kilka dni), tundra miejscami jeszcze bardzo jaskrawa, co jakiś czas trafiała się wierzba, żółta jak dojrzała cytryna. Byłam troszkę rozczarowana tą drogą. Las, pomimo tego, że półprzezroczysty sporo zasłaniał i tylko raz czy dwa pojawiły się dalekie góry, widok na niebo. Trafiła się też strzałka z wypłowiałym już nieczytelnym napisem (czyli to naprawdę był szlak znakowany). Szliśmy leśną drogą. Miałam pomysł, żeby z niej na kawałku zejść, ściąć trójkąt. Na mapie była nawet taka ścieżka, ale w terenie nie udało nam się jej odszukać. Bagna, niskie, ale bardzo gęste krzaki, rwące strumyki, przeszliśmy kilka i odbiliśmy na północ w stronę szlaku. Zapadła noc, rozbiliśmy namioty za drogą, pod dużymi, rosochatymi sosnami w gąszczu borówek. Po wodę trzeba było wrócić do potoku, niedaleko, ale znów było mi żal. Ścieżka co się zgubiła prowadziła do jeziora, tam zaczynała się kolejna droga i wydawało mi się, że musi tam stać chatka czy szałas. Bo jak to droga do samego gołego jeziora… Tak czy siak znów nie znaleźliśmy.

Wieczór był zimny, na niebie ubywało chmur. Miałam nadzieję, że może pokaże się zorza. -Rozpal ognisko- prosiłam Jose, uwięziona w namiocie z kuchenką. Przygotowałam nawet kupkę chrustu, ale nie dogadaliśmy się. Jose chciał rozpalić przy namiotach, ja bałam się iskier, nie mogłam pokazać innego miejsca, a to które próbowałam opisać, na drodze przy korzeniach sosny ułożonych jak wygodna ławka zdaniem Jose było za daleko. Więc poszedł spać i paliłam sama już po ciemku. To była jakaś namiastka chatki. Ciepło, światło. Długi wieczór, bez uciekania do namiotu bo mróz. Zorza się nie pojawiła, ale niebo było pięknie fioletowe, sosna szumiała, ruch pnia przenosił się na korzenie i czułam się jak część tego lasu, jakbym tu wrosła.

Rano rozgarnęłam popiół po ognisku. Paliłam na ubitym (na drodze) żeby nie kaleczyć, nie tworzyć śladów, nie niszczyć gleby czy roślin. I łatwo sprzątnąć. Bolało mnie, że Jose tego nie zrozumiał. Szliśmy naburmuszeni, każde oddzielnie. Pogoda była mętna. Las monotonny. Koło południa, na którymś kolejnym bagnie droga rozjechała się w kilka wariantów (jak zawsze kiedy robiło się mokro). Na horyzoncie pojawiła się linia fińskich wzgórz i maszt z anteną. Sprawdziłam sieć. Była, więc napisałam do domu. W tych dniach miała się urodzić moja wnuczka, pisałam przy każdej okazji. Krótko, ale to wystarczyło. Jose znikł. Już poprzedniego dnia uciekał mi tak kilka razy, próbowałam go przekonać żeby czekał, żeby chociaż popatrzył na mapę, wgrał ślad zaplanowanej trasy w swój telefon. Nie chciał. Poszłam kawałek jedną z dróg, nic. Zadzwoniłam, jego telefon był wyłączony. Poczekałam kilkanaście minut, zmarzłam i pomyślałam, że mam to gdzieś. „Idę do Karasjok”- napisałam – „tam się spotkamy”. Przypuszczałam, że poszedł prosto do szosy, co biegła wzdłuż Tany. To niedaleko może ze 3 km. Nasz rowerowy szlak skręcał i wracał na płaskowyż. -Tak czy siak dojdziemy w to samo miejsce -myślałam układając na szlaku potężną strzałkę. Na wypadek gdyby zawrócił. Powtarzałam to na kolejnych rozstajach. Padał deszcz, ale wreszcie mogłam stawać gdzie chciałam, zbierać borówki bez strachu, że mi przy tym ucieknie. Mogłam iść swoim tempem, zrobiłam nawet kilka zdjęć. Tylko kilka, bo nie było tam nic ciekawego.

Dogonił mnie kiedy zgłodniałam i siadłam. Zziajany i roześmiany. Ruch wspomaga wydzielanie endorfin… Nie ma tego złego… przeszło mi przez myśl.

W międzyczasie rozpadało się na dobre, a droga się poszerzyła. Grzęźliśmy w świeżo rozjechanym błocku, nasiąkaliśmy wszechobecną wilgocią. Wiedziałam o chatce kilka kilometrów przed miastem. Było do niej dojście tylko z dołu, trzeba było zejść i wejść. Spróbowaliśmy rzecz jasna przetrawersować i chociaż miałam bardzo dokładną mapę nie doszliśmy, bo przeciął nam drogę wysoki płot. Nowy, postawiony w innym miejscu niż na mapie. Wróciliśmy, niechcący trafiliśmy w bagno i zdecydowaliśmy się zadzwonić na kemping. Kobiecy głos obiecał, że natychmiast wsiada na rower i jedzie otworzyć.

Nocą lało, więc uznaliśmy to za świetną decyzję. Byliśmy już okrutnie zmęczeni. Nawet nie fizycznie, tylko mentalnie. Brudni, mokrzy odkąd opuściliśmy kemping w Stabbursdalen minęło 6 dni i ani jeden nie był pogodny. Ani razu nie spaliśmy w cieple, w chatce.

Ranek deszczowy, bardzo mglisty. Szosa nr 92 po stronie norweskiej wąska, bez pobocza i z barierką. W Finlandii szeroka, troszkę bardziej popularna, czasem nawet przejeżdżał samochód, najczęściej kempingowy w drodze na Nordkapp. Niektórzy tak się na nas gapili, że aż zwalniali. W Karigasniemi weszliśmy do sklepu. Trzeba było zrobić zakupy na 9 dni. Albo na 10… czekało nas ponad 200 km bez miasta, nie wiedziałam nawet dokładnie ile. Może 250…

Kiedy wyszliśmy z K-marketu obładowani jak juczne zwierzęta wał ciężkich chmur pękł nad Taną, po naszej stronie mgła się rozwiała i zaświeciło słońce! I jak tu nie kochać Finlandii?

Zabawnie było siadać na poboczu i zajadać rzeczy kupione „na teraz”. Owoce, sok pomarańczowy, góry ciastek (to Jose), wiaderko marynowanych śledzi (to razem). Kierowców to niezmiernie dziwiło, dwoje żuli wśród porozwieszanych na drzewach mokrych rzeczy, toreb z jedzeniem i rozrzuconych do suszenia kaloszy.

Kilka kilometrów przed skrętem w kanion Kevon na mapie jest zaznaczona chatka- laavu. I plaża. Strasznie mnie to miejsce intrygowało. Przy samej szosie, czy na pewno da się tam przenocować? Czy nie będzie przypadkiem jakiejś hucznej imprezy czy tłoku? Byliśmy sami. Było drewno i wygodny dostęp do wody- po schodach.

Tego dnia Agnieszka miała skończyć swoją trzymiesięczną wędrówkę przez Norwegię. Już nie mieliśmy sieci, ale wcześniej sprawdziliśmy, że na Nordkapp może być zorza. Bardzo chciałam żeby się Agnieszce trafiła. Zasłużyła na wspaniały ostatni biwak. Trzymałam kciuki, trzymał też Jose. Odeszliśmy daleko na południe i dzieliło nas ponad 200 km, nie wiedzieliśmy czy u nas też będzie coś widać, ale oczywiście była szansa, więc nastawiliśmy budzik na 23 i padliśmy.

Obudziłam się kilka minut przed alarmem. Nie wiem czemu zwykle tak jest. Wyjrzałam, noc ciemna, bezksiężycowa, niebo pełne bardzo jasnych gwiazd. -I co?- mruknął Jose zakopany po nos w śpiworze- I nic, wyjdę tylko sfotografować niebo- powiedziałam narzucając kurtkę. I za moment wróciłam- Jest zorza!

To był wspaniały kolorowy spektakl. Ubraliśmy się i siedzieliśmy na dworze przez kilka godzin. Trudno było zrobić zdjęcie, jak to w lesie, ale oczywiście spróbowałam. Rano z tego powodu zaspaliśmy.

Share
Translate »