z innej bajki

Jakiś czas temu Radek wspomniał, że powinnam zacząć pisać bajki. Niekoniecznie dla dzieci, co wydaje mi się prostsze i chyba miałoby troszkę większy sens. Bajki czy może fantastyczne lub magiczne historie dla dorosłych. Wiem, że takie mamy czasy, a właściwie, że dla tych bajek jest teraz najlepszy czas. Pełno ich wokół. Wystarczy włączyć telewizor czy radio, otworzyć jakąkolwiek gazetę. Bajką jest każda reklama i większość profili na facebooku, bajkami są polityczne debaty i poradniki jak żyć. Wizerunki firm i znanych osób, wspomnienia sław. Relacje z podróży pełne astronomicznych trudności i fantastycznych wydarzeń. Przetworzone w programach graficznych fotografie.  Lubimy bajki. Pozwalają uciec przed rzeczywistością. Tylko dokąd?

Kiedy zaczęłam pisać bloga, około 4 lata temu chciałam uciec przed normalnym życiem, ale zupełnie nie w bajkę. Strasznie, ale to strasznie brakowało mi rzeczywistości. Ucieczki od tych wszystkich złudzeń, którymi karmimy się od maleńkości co dzień. Niedoścignionej fantazji o „byciu kimś”, „osiągnięciu czegoś”, „wykazaniu się”… sporo tego było. Co gorsze bez względu na to, co w rzeczywistości osiągnęłam i tak zawsze mi było mało. Sukcesy od dawna już nie cieszyły. Nie uwierzycie, ale pierwsze wywoływały chwilowy wzlot. A potem dołek. Potem tęsknotę za tym bezużytecznym wzlotem i przerażenie skąd wziąć kolejny. I czy to się w ogóle da. Pustkę. Potem kolejny sukces, ale już bez wzlotu. Tego też było sporo, nie miałam powodów żeby narzekać. Tylko niczego mi to nie dawało. To coś, co osiągałam nie było chlebem. Nie było ciepłem, nie było wiatrem, wodą czy ziemią. Więc było niczym. Pułapką.

Chodząc po górach miałam kontakt wyłącznie z rzeczywistością. Analogowe zdjęcia niczego nie fałszowały. Opisy były boleśnie szczere, a przecież mogłam je pokolorować. Umiałam. Wadą takiego trybu życia było poczucie, że jestem zupełnie sama. Czasem zaglądałam na blogi podróżników i uciekałam, bo wydawało mi się, że świat, który sobie stworzyli poszukując sławy i sponsorów niewiele się różni od jakiejkolwiek innej kariery, że to niestety ta sama bajka. Większość z nas zaczyna przecież od pasji. Kochałam i naukę, i projektowanie. W obu byłam bardzo dobra. Dopiero teraz wiem, że zdolności są czymś w rodzaju kamienia u nogi. Utalentowany człowiek stale walczy z jakąś pokusą. Ma więcej złudzeń, a pogubienie pojawia się chyba już w chwili kiedy pomyśli się o sukcesach. O zaszczytach czy sławie. O nagrodzie. Akceptacji innych. Powodzeniu. Stworzy się sobie jakiś cel i zacznie się „nad wszystkim panować”.

Nie mogąc tego ogarnąć błąkałam się bez celu, a kiedy tylko mogłam uciekałam w góry- do rzeczywistości, której umiałam zaufać. Po paru latach zaczęła mnie gnębić myśl, że zwykle życie też powinno się dać opanować. Że może… można by porzucić bajki? Zobaczyć świat takim, jaki naprawdę jest. Pewnie pamiętacie kiedy wyrzuciłam swoje nagrody w błoto? Działałam po omacku. Instynktownie. Obdarcie świata z fantazji nie jest wcale łatwe. Najbardziej pomogły mi chyba dwa niepozorne pomysły wdrożone w Kwarku podczas ostatnich kilku lat. Programy „kwarki kolorowe”  i  szycie na miarę spowodowały, że zamiast produkować jednakowe rzeczy dla bezimiennych i nieznanych klientów, spędzamy mnóstwo czasu szyjąc i konstruując rzeczy dla osób, które ich naprawdę potrzebują.  Dla realnych ludzi. Bardzo lubię jak dostajemy odzew. Krótkie maile, że ubrania dotarły i pasują, kartki z podróży z informacją, że koszulka czy legginsy są ciepłe. To miłe, ale staram się nie uzależniać. Obawiam się, że uzyskiwanie nawet małej nagrody może znów zaburzyć mój odbiór rzeczywistości. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało… nie chcę pracować dla nagród- bo wiem, że każda z nich to pułapka. Działanie musi być bezinteresowne. Dla samej przyjemności tworzenia. Każde. I praca, i miłość, i podróże czy nawet zwykłe chodzenie po górach.

Nie sądźcie proszę, że się wymądrzam, bo cokolwiek na jakikolwiek temat wiem. Nic nie wiem. Niczego nie rozumiem, ale staram się jak najpełniej żyć, bez względu na to gdzie akurat umieścił mnie Los. Jak lilie polne czy drzewa.

Radku, sam widzisz, że jeszcze nie czas na bajki:)

Share

Korsyka Mare a monti cz 4- Marignana, Evisa, Ota

Wstaliśmy tego dnia troszkę później niż zwykle. Pogoda poprawiała się. Kiedy wyszłam zrobić zdjęcia, jeszcze na długo przed świtem, dalekie światła nadmorskich miejscowości odbijały się w jakiś chmurkach, ale niebo z każdą chwilą robiło się coraz jaśniejsze i czystsze. Chwilę później wstał różowy świt. Grad topniał w oczach, ale na szlaku, jeszcze długo ukrytym w cieniu widzieliśmy pozamarzane kałuże i porozrzucane po skałach lodowe kulki. Wysokie góry, wynurzające się zza sąsiedniej grani były równiutko białe. Nad szczytami kłębił się podejrzanie wyglądający wał chmur i idąc piękną, skalistą ścieżką, tak szybko jak tylko się dało- bo bliżej do wspaniałego widoku, i bo straszliwie zimno, zastanawiałam się czy te chmury przedostaną się ostatecznie przez grań czy może rozpłyną w coraz silniejszym słońcu. Prognoza pogody była nie najlepsza, ale pogoda -wręcz doskonała. Marzliśmy troszkę jeszcze we wsi (było do niej niecałe 3 godziny), ale w południe w osłoniętych miejscach zrobiło się przyjemnie ciepło.

Marignana okazała się sporą, chociaż raczej nieturystyczną wioską. Gite była czynna. Oferowała nawet troszkę rzeczy na sprzedaż, ale niestety nie palnik. Właściciele mówili, że pewną szansą jest Porto, ale być może uda nam się coś uzyskać też w Evisie. Ponieważ dochodziła już 11-ta a sklepy na Korsyce są zamykane pomiędzy 12-tą a 15.30 polecieliśmy dalej tak szybko jak się tylko dało. Ścieżka na mapie niezbyt ciekawa (bo niedaleko jest droga) w rzeczywistości biegnie pięknym laskiem, a dalej przechodzi przez typowo korsykański wiszący mostek, z którego wcale nie tak łatwo zejść. Trzeba zdjąć plecak. Do tego pojawiają się widoki na Canache de Piana- skupisko urwistych, oszlifowanych przez wiatr skał. Całkiem przyjemna trasa. Dobiegłam do Evisy pierwsza, być może z powodu najsilniejszej motywacji. Płatki owsiane, które jadam na śniadanie zalane zimną wodą nie są porywająco smaczne. Zależało mi na palniku.

Sklepik na samym końcu wsi był spory i nieźle zaopatrzony. Starszy pan miał nawet gaz, niestety palnika nie było . X nie poddał się jednak. Udawszy się z braku innych pomysłów do wiejskiego baru w kooperacji ze zgromadzonymi tam licznie panami doprowadzili naszą kuchenkę do całkiem niezłego stanu, zapominając jednak nakręcić na nią uchwyty do stawiania garnka. Złośliwa maszynka zacięła się w tej pozycji ostatecznie. Gaz wprawdzie dawała, ale problem uzyskania z niego wrzątku pozostawiła nam. Na szczęście przechytrzyliśmy ją. Mały stalowy kubek dawało się postawić bezpośrednio na palniku, a do gotowania większych ilości wody wykorzystywaliśmy ogniska.

Było dopiero wczesne popołudnie. Postanowiliśmy dojść jeszcze przed nocą do Ota. To jeden z najbardziej znanych odcinków Mare a Monti- Gorges de Spelunca. Urwisty i wąski kanion rzeczywiście jest bardzo ładny. Szczególnie ostatni, najniższy odcinek, gdzie ścieżka biegnie wzdłuż rzeki. Dalej dolina rozszerza się i pojawiają się oznaki cywilizacji. Minęliśmy jakieś zalane błotem boisko, potem oliwne gaje poowijane siatkami do łapania spadających owoców. Kilkaset metrów szliśmy pod oberwanym skalnym zboczem pełnym starych lodówek i pralek. Wyżej nad nami pracowali jacyś ludzie chyba reperując szosę. Dalej już pojedyncze drzewka pomarańczowe i pierwsze zabudowania Ota. Za każdym razem kiedy zdarza mi się przechodzić przez takie nieturystyczne wiejskie okolice, mam wrażenie jakby ktoś nieznajomy zaprosił mnie najpierw do łazienki czy do spiżarki. To takie osobiste, lekko rozmemłane miejsca. Prywatne, niewymuskane. Bez stylizacji- odwrotnie niż uporządkowane według jakiegoś planu i na pewno też z jakimś zamiarem miasta.

Dalszy ciąg wieczoru sprawił nam troszkę kłopotów. Sklepik w Ota był bardzo malutki. Ani śladu palnika czy gazu. Gite, sami nie wiemy może nawet była otwarta, a w każdym razie być może gdzieś był ktoś, kto coś o niej wiedział albo miał klucz, ale postanowiliśmy najpierw sprawdzić czy nie da się zabiwakować gdzieś poza wsią. Pogoda była idealna. Podeszliśmy kawałek, ale jedynym płaskim miejscem na kamienistym i kolczastym zboczu okazało się wnętrze małej szopy. „Stajenka licha” brzmi nawet całkiem nieźle, drewniane wnętrze pewnie wysłane miękkim siankiem… W rzeczywistości to co pozostawił na posadzce poprzedni właściciel siankiem bynajmniej nie było. Było za to suche, równe i całkiem miękkie. Bez zapachu. Mogło mieć już nawet kilkadziesiąt lat. Sprawnie postawiliśmy na tym podłożu namiot- dokładnie przy oślim żłobie.

Do wsi nie było wcale daleko. Wróciliśmy po wodę i na piwo do baru.

Share
Translate »